9/25/2018

[Festiwal Kryminału Granda 2018] Moi idole nie są tacy, jak wasi idole.

[Festiwal Kryminału Granda 2018] Moi idole nie są tacy, jak wasi idole.



Każdy z nas marzy o spotkaniu swojego idola. Kiedy byłam dzieciakiem, śniłam o spotkaniu swoich ulubionych autorów. Do dzisiaj ubolewam nad tym, że nigdy nie było mi dane spotkać Joanny Chmielewskiej, chociaż wiem, że byłam za młoda, żeby takie spotkanie niosło ze sobą coś więcej niż: „uwielbiam Pani książki!”. 

Dzisiaj mamy nieco inne czasy - zarówno pod względem sytuacji ekonomicznej, jak i transportu, a także kontaktu z pisarzami. Nie trzeba wysyłać listów do wydawnictwa, żeby coś powiedzieć ulubionemu autorowi. Dziś wystarczy włączyć Instagram czy Facebooka i wysłać wiadomość bezpośrednio do niego. I choć jest to już dużo, to nadal pozostaje pewien niedosyt. I zapewne dlatego właśnie ogromną popularnością cieszą się spotkania autorskie i wszelkiego rodzaju targi czy festiwale książkowe. Bo można być bliżej, zobaczyć człowieka ze zdjęcia z tylnej okładki na żywo, posłuchać go, a nawet zamienić z nim kilka słów. I choć na tego rodzaju zgromadzeniach zaopatrujemy się zwykle w ogromną ilość książek, to główną atrakcją są właśnie ich twórcy.

Nie inaczej sprawa się ma z poznańskim Festiwalem Kryminału Granda, który rok do roku zyskuje coraz bardziej na popularności. Wydawać by się mogło, że wystarczy ustawić kawałek blatu, postawić za nim autora i pozwolić ludziom stanąć w kolejce po autograf i pamiątkowe zdjęcie, żeby wszyscy byli zadowoleni. Tymczasem Granda to znacznie, znacznie więcej, a Organizatorki w tym roku przygotowały rewelacyjny program, w którym można było znaleźć nie tylko spotkania / wywiady z pisarzami, ale także interesujące wykłady. Jeśli jednak ktoś nie był zainteresowany danym spotkaniem, mógł się po prostu pokręcić na zewnątrz, gdzie czekały stoiska przygotowane przez Wydawców i miał niemal stuprocentową pewność, że spotka któregoś z autorów. Program jednak był na tyle bogaty, że każdy mógł znaleźć w nim coś dla siebie. Znalazłam i ja, a poniżej kilka z tych elementów, które przypadły mi do gustu najbardziej.

Rozmowa z Justyną Kopińską, autorką reportaży, m.in.
"Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?"

Bardzo ciekawy wykład dr Bogdana Lacha, który niestety nie zmieścił się
w wyznaczonym czasie.

Świetna rozmowa z dwoma silnymi charakterami - Mariuszem Czubajem
i Wojciechem Chmielarzem.

Królowie Festiwalu, Robert Małecki i Marcel Woźniak, którzy
podbili serca widzów swoimi aktorskimi umiejętnościami
i niebywałym poczuciem humoru, które nawet prowadzącego,
Wojciecha Chmielarza, wybiło z rytmu.


Drugi dzień Festiwalu zakończył się Galą premier, podczas której czternastu autorów miało możliwość powiedzenia paru słów o swoich najnowszych powieściach. Nikogo chyba nie zdziwi, jak powiem, że tutaj show zdecydowanie ukradł Bartosz Szczygielski, który pokazał okładkę swojej trzeciej powieści, która premierę będzie miała dopiero na początku przyszłego roku. Kiedy więc pozostali goście stali na scenie ze swoimi książkami w rękach... Szczygielski trzymał plakat, który siłą rzeczy przyciągał wzrok:

Gala premier

Miałam również przyjemność wziąć udział w kameralnym spotkaniu dla blogerów, którego gośćmi byli Rachel Abbott oraz Jørn Lier Horst. Spotkanie zostało zorganizowane w pobliskiej restauracji Dmuchawce, gdzie mieliśmy okazję porozmawiać z zagranicznymi autorami przy kawie/herbacie. Atmosfera była bardzo przyjemna, a goście okazali się być przesympatyczni. Szczególnie ujęła mnie tu Rachel, która po odpowiedzeniu na pytanie skierowane do niej, zadawała podobne pytanie Horstowi, dbając o to, by nie czuł się pominięty - wielkie brawa!

Jørn Lier Horst

Rachel Abbott

fot. Agencja Fotograficzna Philipp Gmür

✩✩✩


Intel wypuścił kiedyś reklamę pod hasłem „Our rock stars aren’t like your rock stars”. Akcja dzieje się w jednym z biur firmy, do którego dumnym, sprężystym krokiem wchodzi niepozorny facecik, a to, co się dzieje dookoła przypomina szał nastolatek na widok Justina Biebera (czy też nieco starszych Pań na widok Lennego Kravitza, który niebawem znów zagości w naszym kraju): wrzaski, rozrzucane w popłochu wydruki, wyciąganie do niego rąk z zeszytami i długopisami w nadziei na otrzymanie autografu oraz szok i niedowierzanie z radości, że zobaczyło się swojego idola… którym w przypadku tejże reklamy był Ajay Bhatt będący współtwórcą technologii USB. 

Szanowni Autorzy, Panie i Panowie… dla nas, czytelników, to Wy jesteście „rock stars”, a możliwość chwili rozmowy z Wami jest dla nas bezcenna. Myślę, że mogę się tu śmiało wypowiedzieć w imieniu wszystkich uczestników tegorocznego Festiwalu: 


DZIĘKUJEMY!



Robert Małecki

Bartosz Szczygielski

Joanna Opiat - Bojarska

Michał Larek
Oby do przyszłego roku, bo Festiwal Kryminału Granda wpisuję na stałe w kalendarz, a Organizatorkom serdecznie gratuluję i dziękuję!

9/20/2018

[Głośno myślę...] Drogi Autorze, nie licz na promocję!

[Głośno myślę...] Drogi Autorze, nie licz na promocję!



Od początku kariery zawodowej jestem mocno związana z szeroko rozumianym handlem, a ten – jak wiadomo – bez marketingu właściwie nie istnieje. Aby sprzedać jakikolwiek produkt, należy poinformować potencjalnych odbiorców o tym, że takowy istnieje. Czyli go w jakiś sposób zareklamować. Celowo użyłam słowa „jakiś”, ponieważ dzisiaj dotarcie do setek czy tysięcy odbiorców nie kosztuje majątku. Wcale nie trzeba mieć ogromnego budżetu marketingowego, żeby ewentualny klient dowiedział się o istnieniu czegoś, co być może chciałby kupić. A główną tego zasługą są social media.

Łamię sobie zatem głowę nad tym, dlaczego polscy wydawcy skupiają większość swoich sił, funduszy i czasu na kilku wybranych tytułach/nazwiskach, jakby zupełnie ignorując pozostałe swoje produkty. Tak, produkty. Książka to dla wydawcy taki sam produkt jak kosmetyk, telefon, samochód czy paczka czipsów dla producenta.

I teraz skąd przysłowiowy Kowalski wie na przykład o nowym smaku czipsów marki X? Na przykład z tradycyjnego spotu w TV. Z bannerów na stronach internetowych. Z newsletterów sklepów online. Albo po prostu zobaczy go na półce w sklepie. Każda z tych opcji jest dla producenta w większości przypadków płatna (dla osób niezorientowanych w tematach współpracy z sieciami handlowymi: tak, za miejsce na fizycznej półce w sklepie również się płaci – w jaki sposób to już kwestia indywidualnych negocjacji) i nie jest to niewielka inwestycja. Oczywistym jest, że w produkty topowe, najlepiej rokujące, lokuje się więcej funduszy niż w te, z których zyski będą nieporównywalnie mniejsze. Jasne, jest to logiczne. Należy się jednak zastanowić, dlaczego na przykład jeden z największych producentów smartfonów promuje zarówno modele z wysokiej półki, jak i te z kategorii „budżetowych”. I odpowiedź jest prosta: bo promując każdy swój produkt, promuje własną markę, a koniec końców – zysk ze sprzedaży każdego z wyrobów ląduje u niego na koncie. W dużym skrócie i uogólnieniu: tak się robi biznes.

Tymczasem patrząc na „biznes” uprawiany przez naszych wydawców, można się jedynie z niedowierzaniem złapać za głowę. Góry kasy wydawane są na bilbordy, reklamy w gazetach i umiejscowienie konkretnej pozycji w „topce” księgarni internetowych. Tyle że tylko dla wybranych autorów. Pozostali, ci mniej znani, mogą właściwie liczyć tylko na własne działania w social mediach, ewentualnie wydać pieniądze z własnej kieszeni na przykład na nakręcenie booktrailera… którego zresztą później sami muszą rozpowszechnić w internecie.

Jest to bardzo zastanawiające, bo wydawnictwom powinno zależeć na promocji każdego autora, bo złotówki z każdej sprzedanej książki idą do ich kieszeni. Oczywistym jest, że tak jak wszystko, pisarze również dzielą się na tych bardziej i mniej popularnych. Czy to jednak oznacza, że na całą uwagę producenta zasługuje tylko Samsung Galaxy S9, a model J5 to można tylko wrzucić do sklepów i niech się dzieje, co chce? Czy – wracając do książek – „wydajemy całą kasę na gażę dla Dorocińskiego czy innej Bujakiewicz do booktrailerów konkretnych tytułów, a pozostałe książki niech sobie czytelnicy znajdą w internecie czy w księgarniach”? Wydawać by się mogło, że i z wizerunkowego, i z biznesowego punktu widzenia takie działanie jest strzałem w kolano. Tymczasem tak to właśnie wygląda…

W jaki sposób inni pisarze mają się stać kolejnymi Mrozami, Bondami, Cobenami czy Kingami, jeśli nawet wydawca nie wierzy w ich powieści na tyle, żeby je wypromować? I nikt nie mówi tu o nie wiadomo jak ogromnej kampanii, ale można by w rozsądny sposób wykorzystać social media i niewielkim kosztem nagłośnić wydanie jakiegoś tytułu.
I niby coś tam w tym zakresie się dzieje, ale odnoszę wrażenie, że działy marketingu/PR w wydawnictwach nie do końca potrafią ten kanał wykorzystać. Żyjemy w świecie omnichannel’owym – informacje docierają do nas z ogromnej ilości źródeł, z których jednym z największych są zasoby internetowe. Nie wiemy, gdzie klient podejmuje decyzję zakupową, zatem należy zadbać o odpowiednią prezencję produktów we wszystkich możliwych miejscach, skupiając się na tych, które mogą mieć na klienta największy wpływ. A takimi miejscami wydaje się obecnie być Facebook i (a może nawet głównie) Instagram. Wydawcy niby o tym wiedzą i wysyłają książki do blogerów i bookstagramowiczów, ale wygląda to trochę tak, jakby robili to na „chybił-trafił”, byle mieć odfajkowane i fajnie będzie, jak ktoś zrobi chociaż jedno zdjęcie książki…

W podobny, nieco protekcjonalny w stosunku do autorów, sposób „rozdaje się” patronaty medialne blogerom, którzy często sprawę traktują jako darmową reklamę na okładce książki, wrzucą jedną-dwie wzmianki na swój profil i uważają, że sprawa jest załatwiona, a obowiązek promowania pozycji wykonany… Wiem, że nie tylko ja mam takie odczucia, a w środowisku czytelniczo-pisarskim patronat jest traktowany jako „ściema”.

Jakby tego było mało, należy wziąć pod uwagę jeszcze jedną kwestię, a mianowicie fakt, że paradoksalnie mniejsze wydawnictwa, czyli te, które posiadają zdecydowanie mniejszy kapitał, potrafią przyłożyć się do promocji swoich „podopiecznych”. Jest to o tyle zastanawiające, że – patrząc na to czysto teoretycznie – to w dużych wydawnictwach powinni pracować lepsi „spece” od marketingu i PRu, a jeśli nawet nie, to mają one na pewno większe możliwości finansowe na zatrudnienie takich osób – nawet jeśli miałaby to być zewnętrzna agencja. Po raz kolejny potwierdza się zatem, że nie jest istotne „za ile”, a „jak”. Liczy się zaangażowanie i kreatywność.

Z drugiej strony nie wystarczy zrobić dobrej promocji, wydać worka pieniędzy i można sobie spokojnie usiąść i sprawdzać stan konta. Dlaczego? Bo jeśli klient (czytelnik) jest zainteresowany jakąś pozycją i udaje się do Empiku (nie oszukujmy się, wspomniany Kowalski najpierw skieruje swoje kroki właśnie tam…), szuka po regałach, szpera, pyta w informacji i… książki nie znajduje, to taką promocję – przepraszam za wyrażenie – można sobie wsadzić…

Oczywiście jest to generalizacja, sporządzona jednak na podstawie dłuższych, wnikliwych obserwacji. Są na rynku wydawnictwa, które pokazują, że potrafią skutecznie promować swoich autorów bez wydawania milionów złotówek, ale kiedy im się lepiej przyjrzeć, znów się okazuje, że… tylko niektórych. Sprawdziłam kilku mniej popularnych (ale jednak chętnie czytanych, czego dowodzi bookstagram) pisarzy – przy okazji wizyt w większych miastach w całym kraju zaglądałam do każdego Empiku, który miałam po drodze i… w większości z nich albo nie znalazłam książek poszukiwanych autorów, albo po długich poszukiwaniach trafiałam na jeden, może dwa egzemplarze, upchnięte gdzieś pomiędzy innymi książkami i po prostu wśród nich ginące. I nie, nie były to jednorazowe sytuacje, które można usprawiedliwić tym, że „właśnie się wyprzedały” i jeszcze nie dotarło kolejne zamówienie…

Na liczeniu na szybki zysk niejeden przedsiębiorca już połamał nogi. I pewnie, że jeśli coś się sprawdzało dotychczas, to trzeba z tego korzystać. Jeśli dany autor przynosi zyski – super. Gorzej, jeśli „moda” na konkretne nazwisko przeminie, a w zanadrzu nie będzie innego, bo ci ignorowani pisarze zawiną manatki i przeniosą się do innego wydawnictwa, gdzie może (i tego im życzę z całego serca!) ktoś dostrzeże drzemiący w nich potencjał i zainwestuje w ich twórczość. I oby wtedy okazało się, że jest to kolejna kura znosząca złote jajka… tyle że już dla kogoś innego.

Czy jest to ryzykowne? Pewnie. Ale bez ryzyka nie ma zysku. A sukces w biznesie wyznacza właśnie ten ostatni.


9/18/2018

#37 Remigiusz Mróz "Kontratyp"

#37 Remigiusz Mróz "Kontratyp"
Książki Remigiusza Mroza to moje guilty pleasure. Niby mówię sobie: „Nie! Dość! Nie czytam więcej!”, po czym przy okazji premiery kolejnej jego powieści drepczę potulnie do księgarni, a później znikam na kilka godzin, pochłonięta lekturą… Nie inaczej było tym razem, choć odsuwałam od siebie tę perspektywę. W końcu nadeszła jednak ta chwila, a początek z „Kontratypem” nie był najciekawszy - rozważałam nawet, czy może jednak sobie nie darować… 

I całe szczęście, że tego nie zrobiłam!

„Kontratyp” jest ósmą powieścią z serii o Joannie Chyłce i Kordianie Oryńskim - dwójce warszawskich prawników, którzy mają nie lada talent do ładowania się w kłopoty. W tym wypadku jednak to kłopoty znajdują ich, co jednak nie jest równoznaczne z tym, że nasi prawnicy z własnej woli nie wpakują się w jeszcze większe…

Chyłka zostaje wmanipulowana w obronę Klary Kabelis, himalaistki, która została oskarżona o zamordowanie swoich dwóch kompanów, którzy towarzyszyli jej w wyprawie na Annapurnę - dziesiąty co do wysokości szczyt Ziemi, znajdujący się w Nepalu. Komuś bardzo zależy, by Chyłka dołożyła wszelkich starań, aby Kabelis została uniewinniona i aby zapewnić sobie posłuszeństwo Joanny, porywa jej siostrzenicę. Chyłka nie ma więc wyjścia - musi zrobić wszystko, by doprowadzić do uwolnienia Darii. A „wszystko” w tym wypadku wiąże się ze zmierzeniem się z jedną z trzech najbardziej niebezpiecznych gór na świecie.

Czy wyprawa amatora, na dodatek bez niezbędnej aklimatyzacji wysokogórskiej na jedną z gór, które rocznie zbierają żniwa w postaci największej ilości ofiar śmiertelnych jest absurdem? Dla mnie nie mniejszym, niż płacenie przez prawnika okupu za ransomware w bitcoinach i określenie go jako „niewielkiego” (dla niewtajemniczonych: 1 bitcoin to okolice 23 tysięcy złotych…).

I można by się wkurzać. Można by rzucić książką w kąt i nigdy do niej nie wracać. Można by w księgarniach omijać szerokim łukiem półki uginające się pod ciężarem książek Mroza. Albo… można dać się pochłonąć opowieści i potraktować ją w kategoriach czysto rozrywkowych.

Czytanie powieści Mroza jest jak oglądanie filmu akcji. Nie wszystko w fabule ma sens, niekoniecznie pokrywa się z rzeczywistymi możliwościami, a bohaterowie niczym super-ludzie przeżywają rzeczy do przeżycia niemożliwe. I powiem Wam: no i co z tego? I tak człowiek siedzi ze wzrokiem wlepionym w ekran, zajada się popcornem i po prostu dobrze się bawi. Czy po filmie „John Wick” ktokolwiek zastanawiał się, czy faktycznie jeden człowiek jest w stanie zabić 77 osób w takim tempie i w taki sposób, w jaki pokazali to jego twórcy? Po kontynuacji, w której ten sam bohater zabił 128 osób, nadal robiono z tego jedynie żarty i memy w internecie. Nikt nie pukał się w głowę: „Ale zaraz, halo! Przecież to wierutna bzdura!”. Tymczasem film (a w każdym razie pierwsza część) stanowi kawał naprawdę przyzwoitego kina akcji - kina dostarczającego rozrywki.

U Remigiusza Mroza nie dopatruję się stuprocentowego realizmu. Oczekuję dobrej, wciągającej, napisanej przyzwoitym językiem lektury. I dokładnie to otrzymuję! 

Ostatnimi czasy wiele osób wypowiada się negatywnie na temat twórczości tego autora - że research nie taki, że powieści są płytkie, a wydarzenia w nich opisane - niewiarygodne. Nie zamierzam w to wnikać, ani tym bardziej bronić autora, bo każdy czytelnik ma swój rozum, tak jak i prawo do własnej opinii. Przyznaję również, że są pozycje tego autora, na których lekturę się nie skusiłam. Ale jedno Mrozowi trzeba oddać: czyta się go znakomicie. Jeśli tylko podejdziemy do sprawy zdroworozsądkowo i otworzymy się na to, że w książkach nie wszystko musi być dokładnie tak, jak w życiu, to zapewnimy sobie naprawdę świetną zabawę. Mamy tu bowiem i wciągającą fabułę, w której nic nie jest takim, jakim się na początku wydaje; i bohaterów, których naprawdę da się lubić; i dobrze skonstruowane dialogi, przy których chwilami można się i pośmiać. I wreszcie: mamy po prostu przekichane, bo jak nas wciągnie, tak ani się obejrzymy, a przewrócimy ostatnią kartkę…

A że nie we wszystko uwierzymy? Zapytam jeszcze raz: 

No i co z tego?




Moja ocena: 👍👍👍👍





Tytuł: Kontratyp
Autor: Remigiusz Mróz
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Ilość stron: 532
Data wydania: 19 września 2018





Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu:


9/16/2018

#36 Maciej Siembieda "444"

#36 Maciej Siembieda "444"
Nie jestem najlepiej wyedukowana z historii. Winę za to ponosi kiepska jakość podręczników do nauki, a także brak odpowiedniego dydaktyka. Historią zainteresowałam się dopiero gdzieś w okresie omawiania II Wojny Światowej, choć moja wiedza na ten temat jest również dość ograniczona. Dziś, jako dorosła osoba, bardzo nad tym ubolewam, ale niechęć do historii niestety pozostała i z reguły od powieści w jakimkolwiek stopniu związanych z historią trzymam się z daleka. 

Do lektury „444” skłoniła mnie jednak opinia kilku znanych mi bliżej osób na Instagramie, a także sam autor, z którym miałam przyjemność zamienić kilka słów na Warszawskich Targach Książki. Dziś ogromnie żałuję, że wtedy nie byłam bliżej zaznajomiona z jego twórczością czy działalnością reporterską - dużo bardziej bym doceniła uściśnięcie mu dłoni, a także lepiej wykorzystałabym tę okazję, niźli jedynie do uzyskania autografu i zrobienia sobie z Panem Maciejem zdjęcia.






Jeśli zaś chodzi o same „Czwórki”…

Autor zabiera nas w nie lada podróż w czasie! Będziemy bowiem świadkami wydarzeń mających swoje miejsce od 998 do 2332 roku, a całość spojona będzie przepowiednią arby, czyli czwórki. Proroctwo to mówi o czterech wybrańcach, którzy w odstępie czterystu czterdziestu czterech lat będą mieli szansę na pogodzenie dwóch wrogich religii - chrześcijaństwa i islamu. I o ile ta perspektywa brzmi kusząco - zapowiada bowiem koniec wojen religijnych i terroryzmu, o tyle wielu osobom jest nie w smak, a całą sprawę niemałe grono ludzi przypłaci życiem…

Maciej Siembieda stworzył powieść, której nie da się sklasyfikować gatunkowo. Mamy tu bowiem zarówno akcje sensacyjne, jak i szpiegowskie, historyczne i obyczajowe, a momentami ocierające się o thriller. Fabuła jest wielowymiarowa, a głównym bohaterem powieści jest… najczęściej kradziony obraz Jana Matejki i wieść o zakodowanej w nim przepowiedni arby. To wokół niego skupia się cała akcja i to dzięki niemu poznajemy bohatera współczesnego - Jakuba Kanię, prokuratora IPNu. I choć Kuba niewątpliwie jest tu postacią istotną, to od początku do końca pierwsze skrzypce grać będzie obraz Chrzest Warneńczyka oraz wspomniane proroctwo.

Mam ogromną ochotę rozebrać tę powieść na setki małych kawałeczków i dokonać wnikliwej analizy każdego z nich. Nie mogę tego jednak zrobić, bo raz, że wtedy ten tekst przestałby być recenzją, a dwa - być może pozbawiłabym kogoś przyjemności z lektury. A jest tu w czym szukać uciechy! Jeśli nie w świetnie skonstruowanej fabule, to w smaczkach historycznych, którymi naszpikowana jest cała powieść. Siembieda z ogromną łatwością wciąga nas w intrygę już od pierwszej strony, a do tego co i rusz zabawia czytelnika anegdotami o dawnych czasach, umiejętnie wplatając je w swoją opowieść.

Nie byłabym sobą i nie oddałabym tej powieści sprawiedliwości, gdybym nie wspomniała o języku, jakim opowiadana jest ta historia. A tutaj dopiero jest się czym zachwycać! Jestem oczarowana dojrzałością językową autora, konstrukcją zdań, niebanalnymi metaforami i rzadką umiejętnością perfekcyjnego trafiania w samo sedno. Siembieda zaimponował mi zasobem słownictwa - i nie, nie uwierzę, że jest to zasługa redakcji, bo gdyby tak było, to co druga powieść byłaby napisana wzorcową polszczyzną, tymczasem wszyscy wiemy, jak wygląda rzeczywistość… Autorowi udało się również niejednokrotnie wywołać u mnie serdeczny, głośny śmiech - a dokonać tego słowem pisanym naprawdę nie jest łatwo!

Przed napisaniem tego tekstu zajrzałam na portal LubimyCzytać.pl, gdzie chciałam sprawdzić jedynie ogólną ocenę, jaką dali tej pozycji inni czytelnicy, jednak wiedziona ciekawością pozwoliłam sobie na lekturę kilku recenzji osób, które dały tej powieści niską „cenzurkę”. Znalazłam tam wiele zarzutów dotyczących długości powieści, tego, że jest przegadana i że nie wszystko zostaje w niej wyjaśnione. 

Cóż, każdy ma prawo do swojego zdania, wydaje mi się jednak, że uważny czytelnik dostrzeże, że każda opisana tu część zgrabnie wplata się w ogół opowieści. Być może niezadowolenie z lektury wynika z zupełnie niesłusznego porównywania do Dana Browna (czytałam „Kod…” - nie pamiętam z niego nic poza tym, że mi się nie podobał… Nie linczujcie, proszę!) albo sugerowania się zapowiedzią „niesamowitego thrillera” (nie mam pojęcia, skąd to się wzięło, ale też nie wiem, jakie były zapowiedzi premiery „Czwórek”). Co do ostatniego zarzutu… Osobiście lubię, kiedy pisarz pozwala, by ciąg dalszy skonstruowanej przez niego opowieści mógł zostać dopowiedziany w wyobraźni czytelnika. A tę autor skutecznie stymulował przez ponad pięćset pięćdziesiąt stron. Czy zakończenie powinno odpowiadać na wszystkie pytania, jakie można sobie zadawać podczas lektury? Gdyby tak było, wiele innych znakomitych powieści powinno zostać zdeptanych z ziemią. Jednym z zadań literatury jest poruszenie naszych mózgów do myślenia twórczego, kreatywnego. A „444” wywiązują się z tej misji na piątkę z plusem.

Jestem również pod wrażeniem zasobu wiedzy Pana Macieja oraz dbałości o szczegóły. Przez całą lekturę ciągle się głowiłam: „ciekawe, czy tak było naprawdę” i postanowiłam posprawdzać kilka faktów po odłożeniu książki. Autor jednak roztropnie w posłowiu odpowiedział na nurtujące mnie kwestie. W każdym fragmencie powieści czuć, że ma się do czynienia z pasjonatem historii, który ma jeszcze wiele do opowiedzenia. Kolejna powieść Siembiedy, „Miejsce i imię”, stoi już na regale i czeka na swoją kolej, a ja już się nie mogę jej doczekać. I wiem, że się nie zawiodę. Ba! Gdybym prowadziła nieco bardziej znanego bloga i wiedziałabym, że są na to szanse, z wielką przyjemnością i zaszczytem patronowałabym kolejnej powieści Pana Macieja. Dlaczego? Bo taki talent trzeba promować. Ot, i tyle!








Moja ocena: 👍👍👍👍👍






Tytuł: 444
Autor: Maciej Siembieda
Wydawnictwo: Wielka Litera
Ilość stron: 560
Data wydania: 26 kwietnia 2017

9/08/2018

#35 JP Delaney "W żywe oczy"

#35 JP Delaney "W żywe oczy"
Nie. Bardzo mi przykro, ale nie.

Nie jestem bardzo uważnym czytelnikiem. Często przegapiam drobne logiczne błędy. I bywa, że podobają mi się historie, które są kompletnie nierealne, choć są napisane tak, aby czytelnik miał w nie uwierzyć. Ale ja traktuję literaturę jako rozrywkę. Nie oczekuję stuprocentowego realizmu. Potrafię przymknąć oko na bohaterów, którzy niczym James Bond są w stanie przeżyć absolutnie wszystko. Okazuje się jednak, że nawet ja mam swój limit…

Nie oczekiwałam wiele. Chciałam po prostu przeczytać coś, co wciągnie mnie od pierwszej strony, a kartki będą przewracać się same. Liczyłam na lekką lekturę, która na dwa wieczory całkiem mnie pochłonie. Dokładnie tak, jak było z „Lokatorką”.

To, co otrzymałam w postaci „W żywe oczy” jest natomiast tak słabe, że po raz pierwszy od dawna postanowiłam nie marnować czasu na dalszą lekturę. Dlaczego? Och, lista jest długa…

Zacznijmy może od fabuły. 
Kilka pierwszych stron faktycznie zapowiadało powieść odpowiadającą moim oczekiwaniom, było bowiem dość intrygująco. W prologu w hotelowym apartamencie znaleziono zwłoki. Krew przesączała się przez kołdrę, co znaczy, że było jej dużo, a to implikuje naprawdę brutalne morderstwo - czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Ok, wciągnęło mnie.

Później poznaliśmy główną bohaterkę, Claire, która jest studentką aktorstwa w Nowym Jorku, i która, aby zarobić kilka groszy, para się dość interesującym zajęciem: na zlecenie firmy prawniczej podrywa żonatych mężczyzn, aby dostarczyć ich żonom dowody na ich niewierność. 

Podkład już mamy i na jego podstawie można by zbudować całkiem niezłą historię. Sama mam od razu w głowie kilka możliwych scenariuszy. Ale tego, co zaserwował nam JP Delaney w życiu bym nie wymyśliła…

Czytanie o czymś tak absurdalnym, jak zatrudnienie tejże aktoreczki przez - uwaga! - policję i psychologa sądowego, do roli „przynęty” w celu złapania seryjnego mordercy wykracza po prostu ponad moją tolerancję. 

A jakby tego jeszcze było mało, wydaje się, że JP Delaney podczas pisania miał problem z podjęciem decyzji w sprawie tego, czy narracja powinna być pierwszoplanowa, czy jednak postawić na narratora wszystkowiedzącego. I tak czytamy opowieść główniej bohaterki, po czym dostajemy na twarz zdanie:

„Piętro niżej Frank powoli wypuszcza powietrze.”

Wychodzi więc na to, że nasza Claire poza - ponoć sporym - talentem aktorskim, ma również zdolności do jasnowidzenia…

Takich perełek jest więcej. Autor za wszelką cenę próbuje dodać swoim scenom dramatyzmu i wychodzi mu to mniej więcej tak:

„Gwałtownie milknę. Wiem, dlaczego poprosiła mnie o przeczytanie akurat tego wiersza. Trup bez głowy… Doktor Latham pokazuje na ekranie kolejne zdjęcia - potworne obrazy, tak groteskowe, że muszę odwrócić wzrok. Jeden z nich zdąża jednak odcisnąć się  w moim umyśle. Ucięta głowa kobiety ustawiona wśród grubych kościelnych świec. W uszach nadal tkwią duże koła kolczyków. Widać zielone cienie do powiek - oczy są lekko przymknięte. Mają szkliste, zrezygnowane spojrzenie.”

Ja przepraszam, ale oczy osadzone w odciętej od ciała głowie raczej nie mają już żadnego spojrzenia, nie wspominając o „zrezygnowanym”…

Dalej:

„- Claire, nie opowiadam ci tego wszystkiego po to, żeby cię przestraszyć - mówi łagodnym tonem doktor Latham. - Dzięki badaniu tych wszystkich osób sporo wiemy o tym, jak działa umysł psychopaty.” 

I teraz uwaga, bo robi się naprawdę zabawnie!

„Możemy na przykład obejrzeć scenę zbrodni i sporo wydedukować na temat jego osobowości, inteligencji, związków z innymi ludźmi, a nawet zgadnąć, jakim jeździ samochodem.”

No błagam! Wydedukować czy zgadnąć? Już tej części o samochodzie nawet nie będę komentować…

Dostajemy także poniższy wiersz:

„Podobnie którejś nocy chciałbym,
Gdy pora rozkoszy nastanie,
Przypełznąć jak gad niespodzianie
Tam, gdzie swoje ukrywasz skarby,

Poniżyć twe ciało radosne,
Ukarać pierś dotąd szczędzoną,
Przystroić zdumione twe łono
W zranienie głębokie miłosne!

I, słodycz czując bezgraniczną,
Na wskroś, przez te wargi nieznane,
Piękniejsze i bardziej rumiane,
Swój jad ci, siostro, wstrzyknąć!”

…który nasza bohaterka podsumowuje tak:

„Wpatruję się w tomik w swojej dłoni. W wiersz, którego toksyczne słowa wyglądają niewinnie jak rymowanka na jakiejś ckliwej kartce z życzeniami.”

Być może jest to wina tłumaczenia, ale to by wyjaśniało jeden przykład, a mogłabym Wam tutaj rozebrać na czynniki pierwsze prawie każdą przeczytaną stronę, bo jest tego całe mnóstwo.

Czepiam się? Owszem. Oczekuję bowiem od literatury, że nie będzie zawierać takich bubli, a fabuła będzie choć w malutkim stopniu intelektualnym wyzwaniem albo przynajmniej przyzwoitą rozrywką. Tutaj nie ma ani jednego ani drugiego, a autorowi polecałabym konsultację ze specjalistą z zakresu psychologii, by jednak odrobinę uwiarygodnić swoją opowieść i nie sprzedawać czytelnikowi totalnych banialuków… Jeśli się bierze za taki gatunek, jak thriller psychologiczny, to o tą warstwę psychologiczną jednak trzeba odrobinę zadbać...

Zgodnie z Dekalogiem księgarni nieprzeczytane.pl i pierwszym przykazaniem, które mówi o tym, że nie trzeba kończyć każdej zaczętej ksiązki, po przeczytaniu stu siedemdziesięciu stron mówię „stop!” i odkładam tę powieść na półkę, gdzie przynajmniej będzie się bardzo dobrze prezentować, bo okładka jest śliczna!

Moja ocena: 👎


Tytuł: W żywe oczy
Autor: JP Delaney
Wydawnictwo: Otwarte
Ilość stron: 424
Data wydania: 5 września 2018



Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję:




Copyright © 2016 la reine margot , Blogger