Nie jestem bardzo uważnym czytelnikiem. Często przegapiam drobne logiczne błędy. I bywa, że podobają mi się historie, które są kompletnie nierealne, choć są napisane tak, aby czytelnik miał w nie uwierzyć. Ale ja traktuję literaturę jako rozrywkę. Nie oczekuję stuprocentowego realizmu. Potrafię przymknąć oko na bohaterów, którzy niczym James Bond są w stanie przeżyć absolutnie wszystko. Okazuje się jednak, że nawet ja mam swój limit…
Nie oczekiwałam wiele. Chciałam po prostu przeczytać coś, co wciągnie mnie od pierwszej strony, a kartki będą przewracać się same. Liczyłam na lekką lekturę, która na dwa wieczory całkiem mnie pochłonie. Dokładnie tak, jak było z „Lokatorką”.
To, co otrzymałam w postaci „W żywe oczy” jest natomiast tak słabe, że po raz pierwszy od dawna postanowiłam nie marnować czasu na dalszą lekturę. Dlaczego? Och, lista jest długa…
Zacznijmy może od fabuły.
Kilka pierwszych stron faktycznie zapowiadało powieść odpowiadającą moim oczekiwaniom, było bowiem dość intrygująco. W prologu w hotelowym apartamencie znaleziono zwłoki. Krew przesączała się przez kołdrę, co znaczy, że było jej dużo, a to implikuje naprawdę brutalne morderstwo - czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Ok, wciągnęło mnie.
Później poznaliśmy główną bohaterkę, Claire, która jest studentką aktorstwa w Nowym Jorku, i która, aby zarobić kilka groszy, para się dość interesującym zajęciem: na zlecenie firmy prawniczej podrywa żonatych mężczyzn, aby dostarczyć ich żonom dowody na ich niewierność.
Podkład już mamy i na jego podstawie można by zbudować całkiem niezłą historię. Sama mam od razu w głowie kilka możliwych scenariuszy. Ale tego, co zaserwował nam JP Delaney w życiu bym nie wymyśliła…
Czytanie o czymś tak absurdalnym, jak zatrudnienie tejże aktoreczki przez - uwaga! - policję i psychologa sądowego, do roli „przynęty” w celu złapania seryjnego mordercy wykracza po prostu ponad moją tolerancję.
A jakby tego jeszcze było mało, wydaje się, że JP Delaney podczas pisania miał problem z podjęciem decyzji w sprawie tego, czy narracja powinna być pierwszoplanowa, czy jednak postawić na narratora wszystkowiedzącego. I tak czytamy opowieść główniej bohaterki, po czym dostajemy na twarz zdanie:
„Piętro niżej Frank powoli wypuszcza powietrze.”
Wychodzi więc na to, że nasza Claire poza - ponoć sporym - talentem aktorskim, ma również zdolności do jasnowidzenia…
Takich perełek jest więcej. Autor za wszelką cenę próbuje dodać swoim scenom dramatyzmu i wychodzi mu to mniej więcej tak:
„Gwałtownie milknę. Wiem, dlaczego poprosiła mnie o przeczytanie akurat tego wiersza. Trup bez głowy… Doktor Latham pokazuje na ekranie kolejne zdjęcia - potworne obrazy, tak groteskowe, że muszę odwrócić wzrok. Jeden z nich zdąża jednak odcisnąć się w moim umyśle. Ucięta głowa kobiety ustawiona wśród grubych kościelnych świec. W uszach nadal tkwią duże koła kolczyków. Widać zielone cienie do powiek - oczy są lekko przymknięte. Mają szkliste, zrezygnowane spojrzenie.”
Ja przepraszam, ale oczy osadzone w odciętej od ciała głowie raczej nie mają już żadnego spojrzenia, nie wspominając o „zrezygnowanym”…
Dalej:
„- Claire, nie opowiadam ci tego wszystkiego po to, żeby cię przestraszyć - mówi łagodnym tonem doktor Latham. - Dzięki badaniu tych wszystkich osób sporo wiemy o tym, jak działa umysł psychopaty.”
I teraz uwaga, bo robi się naprawdę zabawnie!
„Możemy na przykład obejrzeć scenę zbrodni i sporo wydedukować na temat jego osobowości, inteligencji, związków z innymi ludźmi, a nawet zgadnąć, jakim jeździ samochodem.”
No błagam! Wydedukować czy zgadnąć? Już tej części o samochodzie nawet nie będę komentować…
Dostajemy także poniższy wiersz:
„Podobnie którejś nocy chciałbym,
Gdy pora rozkoszy nastanie,
Przypełznąć jak gad niespodzianie
Tam, gdzie swoje ukrywasz skarby,
Poniżyć twe ciało radosne,
Ukarać pierś dotąd szczędzoną,
Przystroić zdumione twe łono
W zranienie głębokie miłosne!
I, słodycz czując bezgraniczną,
Na wskroś, przez te wargi nieznane,
Piękniejsze i bardziej rumiane,
Swój jad ci, siostro, wstrzyknąć!”
…który nasza bohaterka podsumowuje tak:
„Wpatruję się w tomik w swojej dłoni. W wiersz, którego toksyczne słowa wyglądają niewinnie jak rymowanka na jakiejś ckliwej kartce z życzeniami.”
Być może jest to wina tłumaczenia, ale to by wyjaśniało jeden przykład, a mogłabym Wam tutaj rozebrać na czynniki pierwsze prawie każdą przeczytaną stronę, bo jest tego całe mnóstwo.
Czepiam się? Owszem. Oczekuję bowiem od literatury, że nie będzie zawierać takich bubli, a fabuła będzie choć w malutkim stopniu intelektualnym wyzwaniem albo przynajmniej przyzwoitą rozrywką. Tutaj nie ma ani jednego ani drugiego, a autorowi polecałabym konsultację ze specjalistą z zakresu psychologii, by jednak odrobinę uwiarygodnić swoją opowieść i nie sprzedawać czytelnikowi totalnych banialuków… Jeśli się bierze za taki gatunek, jak thriller psychologiczny, to o tą warstwę psychologiczną jednak trzeba odrobinę zadbać...
Moja ocena: 👎
Tytuł: W żywe oczy
Autor: JP Delaney
Wydawnictwo: Otwarte
Ilość stron: 424
Data wydania: 5 września 2018
Za egzemplarz do recenzji bardzo dziękuję: