9/20/2018

[Głośno myślę...] Drogi Autorze, nie licz na promocję!




Od początku kariery zawodowej jestem mocno związana z szeroko rozumianym handlem, a ten – jak wiadomo – bez marketingu właściwie nie istnieje. Aby sprzedać jakikolwiek produkt, należy poinformować potencjalnych odbiorców o tym, że takowy istnieje. Czyli go w jakiś sposób zareklamować. Celowo użyłam słowa „jakiś”, ponieważ dzisiaj dotarcie do setek czy tysięcy odbiorców nie kosztuje majątku. Wcale nie trzeba mieć ogromnego budżetu marketingowego, żeby ewentualny klient dowiedział się o istnieniu czegoś, co być może chciałby kupić. A główną tego zasługą są social media.

Łamię sobie zatem głowę nad tym, dlaczego polscy wydawcy skupiają większość swoich sił, funduszy i czasu na kilku wybranych tytułach/nazwiskach, jakby zupełnie ignorując pozostałe swoje produkty. Tak, produkty. Książka to dla wydawcy taki sam produkt jak kosmetyk, telefon, samochód czy paczka czipsów dla producenta.

I teraz skąd przysłowiowy Kowalski wie na przykład o nowym smaku czipsów marki X? Na przykład z tradycyjnego spotu w TV. Z bannerów na stronach internetowych. Z newsletterów sklepów online. Albo po prostu zobaczy go na półce w sklepie. Każda z tych opcji jest dla producenta w większości przypadków płatna (dla osób niezorientowanych w tematach współpracy z sieciami handlowymi: tak, za miejsce na fizycznej półce w sklepie również się płaci – w jaki sposób to już kwestia indywidualnych negocjacji) i nie jest to niewielka inwestycja. Oczywistym jest, że w produkty topowe, najlepiej rokujące, lokuje się więcej funduszy niż w te, z których zyski będą nieporównywalnie mniejsze. Jasne, jest to logiczne. Należy się jednak zastanowić, dlaczego na przykład jeden z największych producentów smartfonów promuje zarówno modele z wysokiej półki, jak i te z kategorii „budżetowych”. I odpowiedź jest prosta: bo promując każdy swój produkt, promuje własną markę, a koniec końców – zysk ze sprzedaży każdego z wyrobów ląduje u niego na koncie. W dużym skrócie i uogólnieniu: tak się robi biznes.

Tymczasem patrząc na „biznes” uprawiany przez naszych wydawców, można się jedynie z niedowierzaniem złapać za głowę. Góry kasy wydawane są na bilbordy, reklamy w gazetach i umiejscowienie konkretnej pozycji w „topce” księgarni internetowych. Tyle że tylko dla wybranych autorów. Pozostali, ci mniej znani, mogą właściwie liczyć tylko na własne działania w social mediach, ewentualnie wydać pieniądze z własnej kieszeni na przykład na nakręcenie booktrailera… którego zresztą później sami muszą rozpowszechnić w internecie.

Jest to bardzo zastanawiające, bo wydawnictwom powinno zależeć na promocji każdego autora, bo złotówki z każdej sprzedanej książki idą do ich kieszeni. Oczywistym jest, że tak jak wszystko, pisarze również dzielą się na tych bardziej i mniej popularnych. Czy to jednak oznacza, że na całą uwagę producenta zasługuje tylko Samsung Galaxy S9, a model J5 to można tylko wrzucić do sklepów i niech się dzieje, co chce? Czy – wracając do książek – „wydajemy całą kasę na gażę dla Dorocińskiego czy innej Bujakiewicz do booktrailerów konkretnych tytułów, a pozostałe książki niech sobie czytelnicy znajdą w internecie czy w księgarniach”? Wydawać by się mogło, że i z wizerunkowego, i z biznesowego punktu widzenia takie działanie jest strzałem w kolano. Tymczasem tak to właśnie wygląda…

W jaki sposób inni pisarze mają się stać kolejnymi Mrozami, Bondami, Cobenami czy Kingami, jeśli nawet wydawca nie wierzy w ich powieści na tyle, żeby je wypromować? I nikt nie mówi tu o nie wiadomo jak ogromnej kampanii, ale można by w rozsądny sposób wykorzystać social media i niewielkim kosztem nagłośnić wydanie jakiegoś tytułu.
I niby coś tam w tym zakresie się dzieje, ale odnoszę wrażenie, że działy marketingu/PR w wydawnictwach nie do końca potrafią ten kanał wykorzystać. Żyjemy w świecie omnichannel’owym – informacje docierają do nas z ogromnej ilości źródeł, z których jednym z największych są zasoby internetowe. Nie wiemy, gdzie klient podejmuje decyzję zakupową, zatem należy zadbać o odpowiednią prezencję produktów we wszystkich możliwych miejscach, skupiając się na tych, które mogą mieć na klienta największy wpływ. A takimi miejscami wydaje się obecnie być Facebook i (a może nawet głównie) Instagram. Wydawcy niby o tym wiedzą i wysyłają książki do blogerów i bookstagramowiczów, ale wygląda to trochę tak, jakby robili to na „chybił-trafił”, byle mieć odfajkowane i fajnie będzie, jak ktoś zrobi chociaż jedno zdjęcie książki…

W podobny, nieco protekcjonalny w stosunku do autorów, sposób „rozdaje się” patronaty medialne blogerom, którzy często sprawę traktują jako darmową reklamę na okładce książki, wrzucą jedną-dwie wzmianki na swój profil i uważają, że sprawa jest załatwiona, a obowiązek promowania pozycji wykonany… Wiem, że nie tylko ja mam takie odczucia, a w środowisku czytelniczo-pisarskim patronat jest traktowany jako „ściema”.

Jakby tego było mało, należy wziąć pod uwagę jeszcze jedną kwestię, a mianowicie fakt, że paradoksalnie mniejsze wydawnictwa, czyli te, które posiadają zdecydowanie mniejszy kapitał, potrafią przyłożyć się do promocji swoich „podopiecznych”. Jest to o tyle zastanawiające, że – patrząc na to czysto teoretycznie – to w dużych wydawnictwach powinni pracować lepsi „spece” od marketingu i PRu, a jeśli nawet nie, to mają one na pewno większe możliwości finansowe na zatrudnienie takich osób – nawet jeśli miałaby to być zewnętrzna agencja. Po raz kolejny potwierdza się zatem, że nie jest istotne „za ile”, a „jak”. Liczy się zaangażowanie i kreatywność.

Z drugiej strony nie wystarczy zrobić dobrej promocji, wydać worka pieniędzy i można sobie spokojnie usiąść i sprawdzać stan konta. Dlaczego? Bo jeśli klient (czytelnik) jest zainteresowany jakąś pozycją i udaje się do Empiku (nie oszukujmy się, wspomniany Kowalski najpierw skieruje swoje kroki właśnie tam…), szuka po regałach, szpera, pyta w informacji i… książki nie znajduje, to taką promocję – przepraszam za wyrażenie – można sobie wsadzić…

Oczywiście jest to generalizacja, sporządzona jednak na podstawie dłuższych, wnikliwych obserwacji. Są na rynku wydawnictwa, które pokazują, że potrafią skutecznie promować swoich autorów bez wydawania milionów złotówek, ale kiedy im się lepiej przyjrzeć, znów się okazuje, że… tylko niektórych. Sprawdziłam kilku mniej popularnych (ale jednak chętnie czytanych, czego dowodzi bookstagram) pisarzy – przy okazji wizyt w większych miastach w całym kraju zaglądałam do każdego Empiku, który miałam po drodze i… w większości z nich albo nie znalazłam książek poszukiwanych autorów, albo po długich poszukiwaniach trafiałam na jeden, może dwa egzemplarze, upchnięte gdzieś pomiędzy innymi książkami i po prostu wśród nich ginące. I nie, nie były to jednorazowe sytuacje, które można usprawiedliwić tym, że „właśnie się wyprzedały” i jeszcze nie dotarło kolejne zamówienie…

Na liczeniu na szybki zysk niejeden przedsiębiorca już połamał nogi. I pewnie, że jeśli coś się sprawdzało dotychczas, to trzeba z tego korzystać. Jeśli dany autor przynosi zyski – super. Gorzej, jeśli „moda” na konkretne nazwisko przeminie, a w zanadrzu nie będzie innego, bo ci ignorowani pisarze zawiną manatki i przeniosą się do innego wydawnictwa, gdzie może (i tego im życzę z całego serca!) ktoś dostrzeże drzemiący w nich potencjał i zainwestuje w ich twórczość. I oby wtedy okazało się, że jest to kolejna kura znosząca złote jajka… tyle że już dla kogoś innego.

Czy jest to ryzykowne? Pewnie. Ale bez ryzyka nie ma zysku. A sukces w biznesie wyznacza właśnie ten ostatni.


Copyright © 2016 la reine margot , Blogger