12/31/2018

Całkowicie subiektywne czytelnicze podsumowanie 2018, czyli moje TOP 6

Całkowicie subiektywne czytelnicze podsumowanie 2018, czyli moje TOP 6
W 2018 roku sięgnęłam po 55 książek, z czego przez 5 nie przebrnęłam. Było też kilka takich, które przeczytałam, ale nie miałam na ich temat nic do powiedzenia, dlatego nie powstały do nich recenzje (np. „Trzeci klucz” Nesbo). 

Ogólnie mogę powiedzieć, że niewiele z przeczytanych pozycji mogę polecić z czystym sercem. Zwłaszcza w końcówce roku dopadła mnie jakaś zła passa i co książka, to większe rozczarowanie. Bywa i tak, choć przyznam, że budzi to moją frustrację…
W takich chwilach przypominam sobie jednak o tych powieściach, które mnie urzekły. I z niecierpliwością czekam na kolejne, które podbiją moje serce.

Rok 2017 podsumowałam TOPką dziesięciu pozycji. W tym roku będzie ich tylko sześć (właściwie siedem, ale dwie znajdą się na jednym miejscu). To garstka, ale zaręczam, że są to powieści wyjątkowe i cała reszta kompletnie się do nich nie umywa. 
Co ciekawe, żadna z tych powieści nie jest rasowym kryminałem. W każdej można znaleźć wątki kryminalne, ale są to raczej misz-masze gatunkowe, które ciężko mi jednoznacznie sklasyfikować. I może właśnie dlatego tak bardzo mi się podobały?

6. Wojciech Chmielarz „Żmijowisko”

Pierwsze spotkanie z tym autorem okazało się bardzo udane. „Żmijowisko” jest powieścią bardziej obyczajową, niż kryminałem czy thrillerem, ale lekkie pióro autora sprawia, że czytelnik zupełnie nie jest tym faktem rozczarowany. Czyta się znakomicie i na jednym tchu - od deski do deski. Pełną recenzję znajdziecie tu.

5. Michael Katz Krefeld „Wykolejony”

Skandynawia kryminałem płynie i nie mogłoby w tym zestawieniu zabraknąć choć jednego skandynawskiego nazwiska. Tym razem padło na Krefelda, który ujął mnie dosłownością opisów, brudną, gęstą atmosferą i rewelacyjnie skonstruowanymi postaciami. Przypomina mi zresztą powieści naszego rodzimego pisarza, Bartosza Szczygielskiego. Jeśli więc pruszkowskie klimaty z książek Szczygielskiego przypadły Wam do gustu, to „Wykolejony” jest właśnie dla Was. Recenzja tu.

4. Robert Małecki „Koszmary zasną ostatnie”

W zestawieniu nie mogłoby zabraknąć mojego ubiegłorocznego króla, który zamknął swoją toruńską trylogię tak, że lepiej wymyślić się tego nie dało. I choć kolejna powieść Małeckiego, „Skaza”, niekoniecznie przypadła mi do gustu, to talentu odmówić mu nie mogę, a „Koszmary…” były absolutnie doskonałe.
A pisałam o nich tutaj.

3. Piotr Adamczyk „Powiem ci coś”

Początkowo, kiedy Wydawnictwo Dobra Literatura zaproponowało mi tę powieść, odmówiłam. Miałam wtedy sporą kolejkę i zupełnie nie miałam ochoty zabierać się za lekturę obyczajową. Kiedy jednak skojarzyłam nazwisko autora z profilem na facebooku o takiej samej nazwie, jak tytuł książki - poprosiłam o egzemplarz. I… cóż, przepadłam. Mało kto operuje słowem tak sprawnie, jak Adamczyk. Mało kto potrafi tak idealnie trafić w samo sedno. Piotr Adamczyk ma rzadką umiejętność ubierania w słowa prostych rzeczy w taki sposób, że w tej książce, w tych słowach się po prostu przepada. A później chce więcej. Dodam jeszcze, że mężczyźni mogliby się uczyć od Adamczyka, jak rozmawia się z kobietami…
Więcej możecie przeczytać tu.

2. Grzegorz Kozera „Noc w Berlinie”

Kolejne nazwisko poznane dzięki współpracy z Wydawnictwem Dobra Literatura. Grzegorz Kozera swoją „Nocą w Berlinie” wdarł się do mojego czytelniczego serca i wygodnie rozsiadł, zupełnie nie pytając mnie o zdanie. Powieść jest nieodkładalna, chwytająca za serce, poruszająca i nie da się jej zapomnieć. Na moim regale stanęły już pozostałe części tzw. trylogii berlińskiej (którą można czytać nie bacząc na kolejność) i jestem pewna, że w kolejnym roku staną na nim wszystkie książki tego autora.
O „Nocy w Berlinie” pisałam tutaj.

1. Maciej Siembieda „444” i „Miejsce i imię”

Moje tegoroczne największe odkrycie. Mistrz elokwencji, błyskotliwości, dokładności i poczucia humoru. Książek Macieja Siembiedy nie da się sklasyfikować gatunkowo - znajdziemy tu i obyczaj, i sensację, historię, kryminał, a nawet odrobinę thrillera i sci-fi. Podkreślałam wielokrotnie i będę powtarzać do znudzenia: dojrzałość językowa autora, lekkość, z jaką prowadzi czytelnika przez swoją opowieść, a także niezwykle rzadki talent wzbudzania autentycznego zainteresowania tym, o czym pisze, sprawiają, że jego powieści znajdują się nie tylko na liście moich ulubionych książek przeczytanych w tym roku. O nie, te powieści wchodzą na listę najlepszych, jakie kiedykolwiek przeczytałam! Nie ma tutaj wartkiej akcji okraszonej plot twistem co trzeci akapit. Nie ma. Ale jest to „coś”. Coś, co ciężko ubrać w słowa, a co sprawia, że w powieściach Pana Macieja przepada się już od pierwszego akapitu. To jest trochę tak, jak z zakochaniem od pierwszego wejrzenia - po prostu od razu wiesz, że to jest TO. I ja w tych powieściach jestem absolutnie i totalnie zakochana.
Szczegółowo o obu książkach możecie przeczytać tu i tu.


Kończymy 2018 i wchodzimy w kolejny rok, a już od stycznia czeka na nas sporo nowych, fantastycznych premier: Minier w połowie miesiąca, Szczygielski w lutym, Siembieda w marcu…

Na nowy rok sobie i Wam życzę samych doskonałych książek. Takich, których się nie zapomina po odłożeniu na półkę. Takich, które zostają w głowie i sercu, gdzie dokonują pewnych subtelnych, ale ważnych zmian. Takich, które uwrażliwiają i wzbogacają. 

Szczęśliwego Nowego Roku!


12/30/2018

#49 Thomas Harris "Czerwony smok"

#49 Thomas Harris "Czerwony smok"
Tej książki nie trzeba nikomu przedstawiać. Nie znam osoby, która by nie słyszała o filmie - ze świetnymi kreacjami Edwarda Nortona, a także niezrównanego Anthony’ego Hopkinsa w roli Hannibala Lectera. Nawet jeśli ktoś tego obrazu nie widział, to na pewno o nim słyszał, choć z całej serii to „Milczenie owiec” osiągnęło największy sukces.

Dodatkowo, za sprawą Netflixa, można również oglądać serial „Hannibal”, w którym występują ci sami bohaterowie. I ja prawdę powiedziawszy bardziej przez serial, niż przez film, miałam ogromny problem z wyobrażaniem sobie tych osób inaczej. Całe szczęście, główny bohater, Will Graham, jest w książce znacznie bardziej „ogarnięty”, niż w tym serialu… 

Wracając jednak do samej książki…

„Czerwony smok” jest napisany w typowym stylu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie znajdziemy tu wbijającego w fotel prologu, próżno też szukać plot twistów, które czytelnika zaskoczą i sprawią, że z tym większym zaciekawieniem będzie on przewracać kartki. Czy to znaczy, że książkę się kiepsko czyta? Absolutnie nie! Oznacza to jedynie, że będziemy szli przez meandry śledztwa jak po sznurku, a także bardzo szybko poznamy osobę seryjnego mordercy, który zostanie nam przedstawiony z imienia i nazwiska, a to, na co czekamy, jest po prostu kwestią czasu - czy Will Graham i Jack Crawford wpadną na jego ślad i zdołają go pojmać.

Przyznaję, brzmi to nieciekawie, ale nie zniechęcajcie się! Książka broni się rewelacyjnymi opisami dotyczącymi psychiki naszego mordercy. Harris sukcesywnie, krok po kroku, wprowadza nas do świata człowieka zaburzonego psychicznie, w którego wychowaniu i socjalizacji zostało popełnionych mnóstwo błędów, co ostatecznie doprowadziło go do szaleństwa. I to jest najmocniejsza strona tej powieści, i zarazem najbardziej oddziałująca na wyobraźnię czytelnika. Do tego stopnia, że - pomimo bestialstwa jego zbrodni - nie można temu człowiekowi nie współczuć. A skoro już odczuwamy coś takiego… No, cóż. Wystarczy powiedzieć, że autor zrobił tutaj kawał dobrej roboty. Bez tego obawiam się, że ta powieść zginęłaby w tłumie podobnych historii, które po prostu opisują przebieg śledztwa od początku do końca.

Jedynym minusem jest to, że - chyba nakarmiona wspomnianymi wcześniej ekranizacjami - spodziewałam się trochę lepszej konstrukcji jednego z bohaterów, Willa Grahama, który rzekomo ma rzadki dar „stawiania się w roli mordercy” i potrafi na podstawie przebywania w miejscu zbrodni i obserwacji, wyobrazić sobie przebieg zdarzenia. Oczekiwałam w tym zakresie nieco większej pracy po stronie autora, tymczasem okazało się, że to twórcy filmowi lepiej się tu wykazali. 

No, chyba że zmienia się to w kolejnych powieściach z serii, co zamierzam osobiście sprawdzić.

Moja ocena: 👍👍👍/5




Tytuł: Czerwony smok
Autor: Thomas Harris
Wydawnictwo: Sonia Draga
Data wydania: 21 listopada 2018 (pierwsze wydanie w USA - październik 1981r.)


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


12/21/2018

#48 Piotr C. "#To o nas"

#48 Piotr C. "#To o nas"
Blog Pokolenie Ikea jest mi znany od wielu lat. I od wielu lat jest odwiedzany przez sporą liczbę czytelników. Nie ma się co dziwić, bowiem traktuje on o sprawach ponadczasowych, które będą interesowały każde pokolenie.

Związki, czy bardziej ogólnie - relacje międzyludzkie, praca w korporacji, poszukiwanie sensu życia, zmagania z samotnością i próby odnalezienia szczęścia, czymkolwiek by ono miało nie być - to kwestie, które dotyczą każdego z nas. Niektóre w mniejszym, a inne w większym stopniu.

„# To o nas” jest książką… o nas. I choć bohaterowie mają po 30 lat, sądzę, że zarówno młodsi, jak i starsi czytelnicy znajdą w niej coś dla siebie.

O czym jest ta książka? No, cóż… O nas. O nas, trzydziestolatkach. O ludziach, którzy codziennie przywdziewają maski. O tych, którzy żyją z dnia na dzień i nie doszukują się głębszego sensu w swojej egzystencji. Wstają rano, idą do pracy, wracają, grają na konsoli lub spotykają się ze znajomymi, idą spać i czynności te powtarzają kolejnego dnia. Jest o tych, którzy w tej rutynie czują, że czegoś im brakuje, ale nie umieją nazwać czego konkretnie. I o tych, którzy w wirze tych codziennych czynności dostrzegają swoją samotność i za wszelką cenę chcą ten stan zmienić. 

Znajdziemy tu wiele problemów, z którymi boryka się obecne pokolenie: przygodny seks, zdrady, nieszczerość, płytkość relacji, samotność, miłość, desperacja, stereotypizacja, korporacja, pragnienie wpasowania się w trendy, akceptacja otoczenia i akceptacja samego siebie…

Mogłabym wymieniać bez końca, ale główne odczucie, jakie towarzyszy czytelnikowi po przeczytaniu tej książki, to smutek. Pomimo lekkiego pióra i tonu autora, a także mimo wielu momentów, w których można było podczas lektury śmiać się w głos, konkluzja jest taka, że jest to powieść zwyczajnie smutna. Zostawiająca czytelnika z refleksją nad tym, jak to się stało, że dzisiaj nie umiemy być szczęśliwi, prawdziwi i wierni, a relacje międzyludzkie są sprowadzone do quid pro quo. Jeśli nie dostaniemy czegoś w zamian, to po co się wysilać?

Oczywiście generalizuję, tak samo jak robi to autor, ale po pracy w różnego rodzaju korporacjach i uważnym obserwowaniu środowiska, podpisuję się pod każdym słowem napisanym przez Piotra C. Jasne, że to, o czym Piotr pisze jest mocno przerysowane, ale moim zdaniem idealnie odzwierciedla dzisiejszą rzeczywistość. Doceniam również to, że autor mówi głośno o tym, na co  zbyt często daje się dzisiaj milczące przyzwolenie: w tzw. wielkim mieście, w korporacjach, przymyka się oko na zdrady, na traktowanie drugiego człowieka jak przedmiot, a przedmiotom z kolei nadaje się zbyt duże znaczenie. 

Wiele jest negatywnych opinii na temat tej, czy poprzednich książek autora. I jasne, język, jakim Piotr opowiada swoje historie, nie każdemu przypadnie do gustu, z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że trafi do zdecydowanej większości. Niestety, tak właśnie dzisiaj mówimy i nie rozumiem podnoszenia głosów w protestach, że niby „w literaturze nie wypada”. A owszem, wypada, jeśli ma to coś na celu. I mam szczerą nadzieję, że nie tylko ja go dostrzegę.

Piotr C. mówi, jak jest. 
A prawda czasem kole w oczy.

Moja ocena: 👍👍👍/5



Tytuł: # To o nas
Autor: Piotr C.
Wydawnictwo: Novae Res
Liczba stron: 416
Data wydania: 31 października 2018

12/19/2018

#47 Dagmara Andryka "Tysiąc"

#47 Dagmara Andryka "Tysiąc"
Po kilkunastu latach czytania kryminałów i powieści około gatunkowych jestem już nieco znudzona. Coraz częściej zdarza mi się zerkać w stronę innych historii i bohaterów, którzy nie są zniszczonymi życiem policjantami, którym nie układa się życie prywatne, chleją na umór, ale śledztwo prowadzą wzorowo i ostatecznie następuje happy end w postaci odkrycia sprawcy mniej lub bardziej makabrycznej zbrodni. 

Brakuje mi powiewu świeżości, odmiennego konceptu na fabułę.

Dagmara Andryka taki pomysł miała.


Dziennikarce, Marcie Witeckiej, w drodze psuje się samochód. Kobieta znajduje się akurat w małym miasteczku o nazwie Mille. Poszukuje warsztatu i noclegu, tubylcy jednak nie są skłonni do pomocy. Ostatecznie mieszkańcy decydują się Marcie pomóc, jednak kobieta co noc musi spać gdzie indziej. Szybko okazuje się, że jest to wynikiem wiary w okrutną klątwę, rzuconą na miejscowość dwieście lat wcześniej. Klątwa ta mówiła, że w Mille nie może mieszkać więcej niż tysiąc mieszkańców, a każda nadwyżka jest regulowana siłą wyższą i za każdym razem, kiedy pojawia się ktoś nowy… ktoś inny musi zginąć.

Kobieta w klątwę nie wierzy i postanawia zostać w miasteczku, aby rozwiązać tę zagadkę i przy okazji napisać reportaż, który pozwoli jej rozwinąć karierę dziennikarską.

Przyznaję, że złapałam się na ten haczyk. Oczywiście wiadomo od samego początku, że klątwy żadnej nie będzie, a za całą sprawą stoi ktoś, komu utrzymywanie mieszkańców w strachu przed zemstą dawno nieżyjącej czarownicy jest po prostu na rękę. A może jednak faktycznie dzieją się tam rzeczy, których nie da się w żaden racjonalny sposób wyjaśnić? To przyjdzie Wam już sprawdzić we własnym zakresie, ja natomiast mogę Wam powiedzieć, że fabularnie ta historia naprawdę mnie zaintrygowała.

Andryka miała naprawdę doskonały pomysł - inny, ciekawy, frapujący.
Niestety sposób, w jaki przelała swoją ideę na papier nie do końca mnie satysfakcjonuje. Powieść jest napisana dość chaotycznie, a główna bohaterka momentami jawi się nam jako osoba nie do końca zrównoważona psychicznie, a już na pewno taka, której każda kolejna myśl jest przeciwieństwem poprzedniej, przez co można by powiedzieć, że jest to osoba bez charakteru. Co ciekawe, postaci drugoplanowe są wykreowane znacznie lepiej. 

Widać również, że autorka stroni od dialogów, w związku z czym często rozmowa między bohaterami zostaje streszczona w dwóch-trzech zdaniach w ciągu narracji, co pozornie przyspiesza akcję. Pozornie, ponieważ są tu momenty zupełnie niepotrzebne, tak zwane „zapychacze”, które nie wnoszą nic poza zwiększeniem ilości literek do przeczytania. Jest za to wiele chwil, w których aż się prosi o porządny dialog, który pomógłby czytelnikowi poznać bohaterów i może nawet ich polubić. Bez tego niestety było o to ciężko.

Całości broni tylko naprawdę dobry pomysł na fabułę, a ponieważ był to debiut, jestem zdecydowana przymknąć oko na styl i z pewnością sięgnę po kolejną pozycję spod pióra Pani Dagmary. Nie ukrywam jednak, że liczę na lepiej zbudowaną atmosferę i bardziej umiejętne trzymanie czytelnika w napięciu. Bardzo liczę na to, że się nie zawiodę.


Moja ocena: 👍👍👍/5






Tytuł: Tysiąc
Autor: Dagmara Andryka
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 464
Data wydania: 20 października 2015

12/16/2018

#46 Daniel Cole "Przynęta"

#46 Daniel Cole "Przynęta"
Przyznaję, że do kolejnej książki Daniela Cole podchodziłam trochę jak pies do jeża… „Szmaciana lalka” skutecznie mnie do tego autora zniechęciła i martwiłam się, że znowu spędzę całe dnie na czytaniu po kilka stron, a wszystko dookoła będzie mnie od tej książki odciągać. Ostatecznie do sięgnięcia po nią skłoniły mnie dwie rzeczy. Pierwsza, bardzo prozaiczna - dałam sobie czas do dzisiaj. A jak wiadomo, nie ma bardziej skutecznego motywatora niż deadline. 

Po drugie, zweryfikowałam tłumaczenie i okazało się, że przekładem zajmowała się inna osoba, niż w przypadku „Szmacianej lalki”. Przeleciałam wzrokiem po pierwszej stronie i od razu zauważyłam różnicę. Oczywiście na plus dla „Przynęty”. Bo faktycznie całość czytało się znacznie lepiej niż debiut autora.

Po wydarzeniach z poprzedniej części znów spotykamy się z Emily Baxter, która nie straciła nic na swojej bezkompromisowości, wciąż ma cięty język i ze wszystkiego wyciąga pochopne wnioski. Bohaterka ma ogromny problem z zaufaniem, a jedyną osobą, którą nim darzy, jest jej były podwładny, Edmunds.

Zbrodnie są tu znów dość niebanalne, podobnie jak było w przypadku „Szmacianej lalki”. Cała sprawa rozpoczyna się od ciała zawieszonego nad Mostem Brooklińskim. Ciała z wyciętym na piersi jednym słowem: „przynęta”. I na tę przynętę zostaje złapana nasza bohaterka, zatem wybieramy się z nią w podróż do Nowego Jorku. Nad rozwiązaniem sprawy Emily będzie współpracować wraz z FBI, CIA oraz Scotland Yardem. Dodatkowo smaczku intrydze dodaje fakt, że każda zbrodnia kończy się samobójstwem sprawcy, który z kolei ma na piersi wycięty napis: „marionetka”. Kto zatem pociąga za sznurki?

I choć całość brzmi intrygująco, a nawet przez pewien czas czyta się to naprawdę dobrze, to niestety w pewnym momencie akcja zdecydowanie zwalnia, a czytelnik nieco traci na zainteresowaniu. Później znów jest z tym znacznie lepiej, ale ta nierówność w tempie sprawiła, że druga część książki, która właściwie jest o niebo lepsza od pierwszej, już mnie tak nie porwała.

Nie byłabym jednak sprawiedliwa, gdybym nie podkreśliła, że autor zrobił duże postępy w stosunku do debiutu, chociaż nadal nie wiem, na ile był on słabo napisany, a na ile kiepsko przetłumaczony… Mimo wszystko sięgnę po kolejną pozycję Daniela Cole, którą zresztą sam zapowiada w wywiadzie umieszczonym na końcu „Przynęty”. W końcu do trzech razy sztuka…





Moja ocena: 👍👍👍




Tytuł: Przynęta
Autor: Daniel Cole
Wydawnictwo: Sonia Draga
Liczba stron: 408
Data wydania: 14 listopada 2018






Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


12/03/2018

#45 Remigiusz Mróz "O pisaniu na chłodno"

#45 Remigiusz Mróz "O pisaniu na chłodno"
Długo biłam się z myślami, czy i jak napisać ten tekst. 
Z jednej strony temat jest „chodliwy”, autor ma mnóstwo fanów i można sobie zapewnić ruch na stronie.
Z drugiej - wsadzę kij w mrowisko.
Miałam nie lada dylemat i początkowo zamierzałam napisać gładki tekst, który nie opowiadałby się po żadnej ze stron. 
Wiecie, dyplomacja.

A później przebrnęłam przez jakieś 70 stron, na których autor opowiada czytelnikowi swoje dzieciństwo i wczesną młodość, coś tam pisze (rozwlekle!) o tym, że prowadził gazetkę internetową, a pisać „na poważnie” zaczął… po lekturze trylogii Millenium i Dallas ’63 Kinga i… nóż mi się w kieszeni otworzył. Jak Boga kocham, moja irytacja sięgnęła zenitu! Siedemdziesiąt stron wodolejstwa o tym, dlaczego Remigiusz zaczął pisać…
Być może będę jedynym czytelnikiem tej książki, który zapyta: kogoś to serio interesuje? Bo prawdę powiedziawszy mnie usatysfakcjonowałaby informacja: zacząłem pisać, bo chciałem pisać. 
Koniec, kropka!

Ale nieeeee… Niestety, autor ma jeszcze bardzo dużo do powiedzenia. Między innymi o tym, jak to jest rzucić wszystko i zabrać się za swoją pasję, co sprawia mnóstwo frajdy, bo przecież robi się to, co się kocha. Wszystko ładnie, pięknie, szacun za odwagę! Brakuje tutaj tylko opisu jednej, bardzo małej i kompletnie nieistotnej kwestii… Czepiam się drobiazgów, ale… w książce nie ma ani słowa o tym, za co żył nasz bohater, kiedy po doktoracie postanowił odmówić przyjęcia przyzwoitej oferty pracy, wypowiedzieć umowę najmu mieszkania w stolicy i wrócić do rodzinnego Opola. Nie dowiemy się, czy wrócił na garnuszek do rodziców, czy „na swoje”. Ale przecież to kompletnie nieważne! Istotne jest, żeby poświęcić cały czas pisaniu. Mróz gani za to swojego kolegę po piórze, który rzekomo narzekał, że nie ma kiedy pisać, ale obejrzał sezon jakiegoś serialu na Netflixie… Cóż, idę o zakład, że ów kolega ma jakąś dzienną pracę i szereg innych obowiązków, a relaks jest naturalną potrzebą każdego człowieka i ów Pan miał pełne prawo ten relaks sobie zapewnić. Bo dla większości autorów pisanie niestety jest wciąż zajęciem dodatkowym. 
Nie każdemu bowiem lodówka zapełnia się sama. 

Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę cieszę się, że Mróz osiągnął sukces. Że sprzedają się miliony jego książek. Że ktoś w niego uwierzył i zainwestował. I życzę mu, aby w kolejnych latach wciąż mu się powodziło. Naprawdę.

Problem od dziś mam jednak z tym Panem taki, że w jego książce zabrakło odrobiny pokory. Krytyka innych pisarzy, którzy - niezależnie od walorów literackich ich dzieł - osiągnęli nieporównywalnie większy sukces od Mroza - jak Dan Brown, E.L. James czy Stephanie Meyer, jest czymś, co moim zdaniem absolutnie nie powinno mieć miejsca. Podczas lektury tych fragmentów (a boli Remka ten nieszczęsny Brown chyba bardzo, bo mowy o nim jest sporo) czułam się tak, jakbym żuła źle przygotowanego, gumowego kotleta, z którym jedyne, co można zrobić, to z niesmakiem wypluć…

To, co jeszcze powtarza się w tej książce, to odwołania do Stephena Kinga. Mróz tak często przywołuje swojego mistrza, że równie dobrze „O pisaniu na chłodno” mogłoby mieć okładkę, a w środku jedną stronę z następującą treścią:

Przeczytaj „Pamiętnik rzemieślnika” Stephena Kinga.

I to byłaby najlepsza rada, jaką autor mógłby dać aspirującym pisarzom.

Na koniec wrzucę Wam jeszcze taki cytat:

„Kto nie słyszał o Zmierzchu, prawdopodobnie uchował się w innej (być może piękniejszej) rzeczywistości.”

Cóż… 

Gdybym ja nie przeczytała „O pisaniu…”, być może moja rzeczywistość byłaby lepsza.



Moja ocena: 👍(z szacunku do cudzej pracy)/5









Tytuł: O pisaniu na chłodno
Autor: Remigiusz Mróz
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron:  300
Data wydania: 28 listopada 2018





Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:



Copyright © 2016 la reine margot , Blogger