1/20/2019

#52 Rebecca Fleet "Zamiana"

#52 Rebecca Fleet "Zamiana"

Wielokrotnie wypowiadałam się w recenzjach na temat klasyfikacji gatunkowej powieści. Ostatnio bardzo modne wśród wydawców jest określanie co drugiej powieści „thrillerem” albo „thrillerem psychologicznym”. Problemu by nie było, gdyby nie to, że zaledwie garstka z nich faktycznie wpasowuje się w ów gatunek. 
„Zamiana” Rebeki Fleet nie jest tu wyjątkiem - z okładki krzyczy do nas blurb Lee Childa, że oto trzymamy w rękach „fantastyczny thriller”, który na dodatek jest „pełen napięcia i zwrotów akcji”. Czy tak jest w rzeczywistości?

Caroline i Francis, małżeństwo z wieloletnim stażem, aby ratować swój związek po wyniszczającym okresie uzależnienia Francisa od leków, na tydzień zamienia się mieszkaniami z obcą osobą znalezioną za pomocą odpowiedniego portalu internetowego. Ot, sposób na tanie wakacje.
Kiedy jednak docierają na miejsce, Caroline zaczyna dostrzegać drobne znaki świadczące o tym, że przeszłość wciąż drepcze jej po piętach stawiając przyszłość z mężem pod dużym znakiem zapytania.

Autorce należą się brawa za przejścia narracyjne pomiędzy perspektywą Caroline, Francisa i trzeciej osoby związanej z Caroline. Każdy z bohaterów wypowiada się w pierwszej osobie, co mogłoby umożliwić czytelnikowi zżycie się z bohaterami, a tym samym sprawić, że tym zapalczywiej będzie on przewracał kartki.

Mogłoby.

Niestety w moim przypadku zupełnie to nie zadziałało. Z jednego prostego powodu: bohaterowie są okropnie nierozsądni, płytcy i niewiarygodni. Człowiek, który z wykształcenia i zawodu jest psychologiem i nie dostrzega, co się dzieje z jego żoną? Kobieta, która w swoich myślach zwraca się do byłego kochanka, by za chwilę myśleć o nim w trzeciej osobie? Która ma na sumieniu coś znacznie gorszego, niż płomienny romans, a mimo to najważniejszą kwestią w jej życiu jest tęsknota do ukochanego?
Nie, nie kupuję tego.
Nie kupuję również rozwiązania całej fabuły.

Nie znoszę usprawiedliwiania błędów i nijakości tym, że to „debiut”, ale przyznaję, że debiutanci mogą liczyć u mnie na taryfę ulgową. Nie oznacza to jednak, że wolno im potraktować jakąś część swojej historii po łebkach. Psychologia postaci jest tutaj kompletnie niewiarygodna, szczególnie w przypadku Francisa w okresie po wyjściu z nałogu. Jedyną realistyczną i merytoryczną częścią tej książki jest część poświęcona Francisowi w trakcie zażywania leków. I za to - i za to jedynie - należą się autorce brawa.

Wracając do blurba z okładki i zwrotów akcji - owszem, trochę się tu dzieje, tyle że dzieje się w ślimaczym tempie, co sprawia, że czytelnik bardzo szybko wysuwa trafne przypuszczenia, o co w tej historii może naprawdę chodzić. 

Jeśli zaś chodzi o wspomniane przez Childa „napięcie”…
Cóż, po lekturze odnosi się wrażenie, że twórca słynnego Jacka Reachera chyba tej książki nie czytał.
Good for him.

Moja ocena: 👍👍/5

Tytuł: Zamiana
Autor: Rebecca Fleet
Wydawnictwo: Marginesy
Ilość stron: 320
Data wydania: 16 stycznia 2019







Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję:


1/17/2019

[Głośno myślę...] Oh yeah, jestem na okładce!

[Głośno myślę...] Oh yeah, jestem na okładce!
Są na tym świecie rzeczy, których nigdy nie zrozumiem.

Na przykład:
Po co ludzie przyklejają na bagażniku naklejkę z nadgryzionym jabłkiem?
Jak osoba publikująca na Instagramie mało oryginalne zdjęcia - takie, jakich na tej plaformie są tysiące, może wskazywać na swoich storiesach inne osoby, które rzekomo kopiują jej prace?
Czemu, w dobie internetu, ludzie zadają pytania typu: „od której książki z serii autora X zacząć?”?

Powyższe wywołują u mnie reakcję alergiczną i wywracanie oczami. Po chwili jednak uruchamiam tryb „odzobaczania” i szybko o sprawie zapominam.
Ostatnio jednak męczy mnie jedna kwestia. Próbowałam sprawę zignorować, wzruszyć ramionami, mruknąć pod nosem, że to nie mój interes i przejść nad tym do porządku dziennego. Ale nie potrafię.
Dręczy mnie to i nurtuje.
O czym mowa?

Patronat medialny.

Wiecie: bloger daje wydawnictwu logo, wydawnictwo umieszcza je na tyle książki, a później… No, właśnie o to „później” się tu rozchodzi, albowiem w moim mniemaniu, kiedy bloger zgadza się objąć dany tytuł patronatem, powinien wykazać się odrobiną kreatywności i pracowitości. 

Celowo pomijam tutaj kwestię, że aby zostać patronem medialnym, należałoby w pierwszej kolejności poznać treść owej powieści, co na naszym rynku wydawniczym jest chyba jakąś fanaberią, bo ludzie nagminnie patronują książkom, których uprzednio nie przeczytali. Nieco dziwne wydaje mi się udzielanie zgody na „podpisanie się” pod czymś w ciemno. Nie, nie trafia do mnie argument, że znało się wcześniejsze powieści danego autora. Może się przecież okazać, że akurat najnowsza książka jest totalną klapą i kończymy promując swoim logotypem coś, za co jest nam wstyd… No, ale każdy ma swoje zasady i prowadzi działalność w taki sposób, jaki mu odpowiada. Dlatego nie o tym chcę pisać, a o pozostałej części takiego „patronowania”.

Otóż, być może się mylę, ale wydaje mi się, że kiedy dwie strony dogadują się w sprawie patronatu, powinny paść jakieś konkretne ustalenia, jakie zostaną podjęte działania promocyjne. Przez blogera, bo wydawca wiadomo: płaci dolarami albo barterem - „dostaniesz logo na okładce, co zrobisz w zamian?”. I tutaj zaczynają się schody…

Z moich obserwacji wynika, że bardzo niewielu blogerów podchodzi do sprawy poważnie. Oj, przepraszam! Podchodzą do sprawy poważnie, ale tylko w kwestii chwalenia się wszem wobec, że „jestem patronem”. Rzadko kiedy idą za tym jednak jakieś konkretne działania. Wrzucenie na Instagram trzech zdjęć, opisanie ich wspomnianymi przechwałkami i wskazanie daty premiery, to NIE są działania promocyjne. Nie oszukujmy się, ale to robi każdy bookstagramer - bez posiadania logotypu na okładce. Że już nie wspomnę, że niektórzy tacy „patroni” nie raczą nawet przygotować recenzji na dzień premiery… A to wydaje się być podstawowym obowiązkiem, jaki taki bloger powinien wykonać. 

Drugą kwestią jest zrobienie czegoś, co przyciągnie potencjalnych czytelników do danego tytułu. Za żenujące uważam w takiej sytuacji wrzucenie zdjęcia książki i opisanie go… jedynie tekstem z okładki. A może tak coś więcej? Dlaczego warto tę książkę przeczytać? Co jest w niej tak wyjątkowego, że zdecydowałeś się ją promować (nie mylić z „polecać”, to dwie różne kwestie)? Dlaczego jako następną lekturę powinnam spośród tysięcy pozycji, wybrać akurat ten tytuł? 

Ale zanim uzyskam odpowiedzi na powyższe pytania, coś musi mnie w ogóle skłonić do tego, żeby chciało mi się czytać tekst pod fotografią, czyli… samo zdjęcie. 
WYRÓŻNIJ SIĘ. 
Przyciągnij uwagę odbiorcy.
Nie będę się rozpisywać na temat sposobów, jak to zrobić - jeśli komuś brakuje pomysłu, może poszukać inspiracji w internecie, ważne jest jednak to, że przy patronacie medialnym samo zdjęcie (czy dwa), to trochę mało. I nie, zrobienie przy tym rozdania (jakże popularnego ostatnimi czasy) z egzemplarzem książki nie wystarczy. Objęcie tytułu patronatem medialnym oznacza promowanie go w taki sposób, aby zwiększyć jego sprzedaż. Spopularyzować zarówno tytuł, jak i jego autora. 

Dla blogera powinna to być czysta przyjemność - w końcu chyba reklamuje coś, w co wierzy? A jeśli nie, jeśli to jest praca zarobkowa, zasada jest ta sama: celem jest zwiększenie sprzedaży. A co za tym idzie, dla wydawców jest to po prostu biznes. Dlaczego więc ci ostatni akceptują takie sytuacje i nagminnie przyznają patronaty tym samym osobom? Być może opierają się wyłącznie na zasięgach takich blogerów, co owszem, jest ważne, tyle tylko, że aby te X tysięcy osób, które zobaczą zdjęcie z daną książką, faktycznie ją kupiło, potrzeba czegoś więcej, niż tylko ją pokazać. Zresztą zdaje się, że nie tylko o cyferki chodzi, bo jest sporo patronatów osób, które nie mogą się pochwalić oszałamiającą ilością obserwatorów. I nie chodzi mi o to, że oni są gorsi i nie powinni mieć możliwości bycia patronem medialnym. Ale takie osoby chyba tym bardziej powinny się do tej pracy przyłożyć. A wydawca zweryfikować.

I tego olewactwa sprawy z obu stron nie potrafię zrozumieć. I buntuję się przeciwko temu, bo najwięcej ze wszystkich traci na tym autor. 

Przygotowanie wcześniejszej zapowiedzi, przeprowadzenie krótkiego wywiadu z autorem albo w przypadku braku takiej możliwości, wskazanie wcześniejszych ciekawych wypowiedzi danego pisarza, udostępnienie innych opinii o poprzednich jego książkach… Jest sporo prostych sposobów na zbudowanie pozytywnego szumu wokół danej premiery. I zdaje się, że lepiej robią to osoby, które patronatów nie mają.

Nie mam żalu, że ktoś ma patronat, a ja nie. Nie, zupełnie nie o to chodzi, a już zwłaszcza kiedy miałabym objąć patronatem coś, czego nie przeczytałam. Chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby nie zgadzać się na robienie czegoś po łebkach, byle jak i na odwal. 

Jeśli już coś robimy, podejmujemy się czegoś, przyłóżmy się. Nie zgadzajmy się na miałkość i bylejakość.

Bo to jest najzwyczajniej w świecie brak szacunku do pisarza i jego ciężkiej pracy. 

Jeśli blogerzy chcą być rozpoznawani, a co więcej - żeby ich praca była doceniana, zarówno przez czytelników, jak i wydawców… dlaczego nie robią tego samego dla autorów?

Quid pro quo, moi drodzy. 
Quid pro quo...

1/15/2019

#51 Bernard Minier "Siostry"

#51 Bernard Minier "Siostry"
Nie jestem znawcą literatury francuskiej, na pewno jednak w pierwszym odruchu nie skojarzyłabym jej z kryminałem. Tymczasem kilka lat temu poznałam dwa nazwiska francuskich pisarzy, którzy właśnie tym gatunkiem się parają. I są w nim absolutnie doskonali. Jednym z nich jest Pierre Lemaitre, który niestety niedawno postanowił porzucić gatunek. Drugim - Bernard Minier, którego najnowsza powieść ma dzisiaj swoją premierę, a na którą - nie ukrywam - bardzo czekałam.


„Siostry” są piątym tomem opowiadającym o tuluskim policjancie, Martinie Servazie. Tym razem cofamy się do początków jego policyjnej kariery i towarzyszymy mu podczas jego pierwszej sprawy: morderstwa dwóch studentek, sióstr, które zostało zainscenizowane na podobieństwo innego… popełnionego na kartach powieści znanego pisarza, Erika Langa. Servaz podejrzewa samego pisarza, tym bardziej, że siostry były jego fankami i od lat pisały do niego listy, które nie pozostawały bez odpowiedzi. Śledztwo zostaje jednak rozwiązane, znajduje się inny winny. Sprawa zostaje zamknięta.
Dwadzieścia pięć lat później Servaz jedzie na miejsce zbrodni, którym okazuje się być dom owego pisarza, a ofiarą - jego żona. 

Czy ćwierć wieku wcześniej popełniono błąd i wskazano niewłaściwego sprawcę? A może bycie znanym pisarzem już na zawsze oznacza dla Langa zmaganie się z niezrównoważonymi fanami, którzy aby zwrócić na siebie uwagę swojego idola, zdolni są nawet do morderstwa?
Na te, a także kilka innych pytań, odpowiedzi będzie musiał znaleźć Servaz, który sam anonimowy przecież nie jest. Czy ten fakt może stanowić zagrożenie również dla niego?

5 tomów.
2368 stron.
Tyle łącznie zajmuje dotychczasowa historia Martina Servaza. Czy to dużo, czy mało, każdy oceni we własnym zakresie, osobiście mogę jednak powiedzieć, że Miniera jest mi zawsze za mało.

Dlaczego?
Przy takiej ilości kryminałów, jaką czytam, ciężko jest o powieść, w której zarówno postaci, jak i wątki skonstruowane są w taki sposób, by czytelnik naprawdę zachodził w głowę, jakie może być rozwiązanie zagadki. Nie czytał dla samego doczytania do końca, a faktycznie myślał o tym, co na kartach tej powieści może się jeszcze wydarzyć, snuł przypuszczenia, wysuwał hipotezy… A także miał wątpliwości, czy głównemu bohaterowi aby na pewno uda się i tym razem wykaraskać z opałów… Tymczasem u Miniera właśnie to otrzymujemy: autentyzm. Wydarzeń i osób biorących w nich udział. Nic nie jest czarno-białe i nikt kryształowo czysty ani zły do szpiku kości. Motywy, jakimi kierują się bohaterowie, są prawdopodobne i zrozumiałe. I to jest ogromna siła jego książek. Że są napisane w taki sposób, że bez trudu mogłabym uwierzyć, że gdzieś tam, w pięknej Francji, takie wydarzenia faktycznie mogły mieć miejsce.

To jednak, w jaki sposób Minier wciąga czytelnika w swoją historię, oplata go słowami niczym pajęczyną i nie pozwala mu się wyrwać, dopóki nie pozna finału… to jest, proszę Państwa, majstersztyk. Szczególnie biorąc pod uwagę, że akcja nie jest wartka, nie pędzi na łeb, na szyję, ale autorowi udaje się zasiać w czytelniku ziarno niepokoju, niepewności i ciekawości, które ze strony na stronę kiełkuje, by w pewnym momencie urosnąć do tego stopnia, by ten nie mógł zrobić nic innego, jak tylko czym prędzej dokończyć lekturę.
I tak właśnie wygląda naprawdę dobry literacki kryminał.

„Siostry” nie są moim zdaniem najlepszą częścią tej serii, albowiem przebicie genialnego „Nie gaś światła” byłoby nie lada wyczynem, do Miniera jednak słabość będę miała zawsze. Na jego książki trzeba długo czekać, ale warto. I mam nadzieję, że autor nigdy nie zamieni jakości na ilość.

Byłaby wielka szkoda.


Moja ocena: 👍👍👍👍/5



Tytuł: Siostry
Autor: Bernard Minier
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy Rebis
Liczba stron: 368
Data wydania: 15 stycznia 2018




Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję:


1/13/2019

#50 Chris Carter "Egzekutor"

#50 Chris Carter "Egzekutor"
Kiedy w ubiegłym roku sięgnęłam po „Krucyfiks” i tym samym zapoznałam się z twórczością Cartera, wydawało mi się, że niezbyt chętnie będę wracać do jego książek. Po „przespaniu się” z wrażeniami po tej pierwszej lekturze stwierdziłam jednak, że uzupełnię swoją biblioteczkę o pozostałe części serii z Robertem Hunterem. Powodem takiej decyzji był po prostu fakt, że… to się naprawdę świetnie czyta! 

Nie inaczej było w przypadku „Egzekutora”. Tym razem Hunter i Garcia mają do rozwiązania sprawę znacznie bardziej skomplikowaną, niż ta z pierwszego tomu. Trupów jest więcej, a jedynym, co łączy zamordowanych, jest niebywałe okrucieństwo, z jakim odebrano im życie. Dla przykładu można tu podać pierwszą ofiarę: księdza, któremu obcięto głowę, w miejscu której znajduje się teraz łeb psa, a na piersi ma wypisaną krwią cyfrę. Wkrótce pojawiają się kolejne zwłoki, a detektywi muszą rozszyfrować tę krwawą wyliczankę.

Fabularnie historia jest dopięta na ostatni guzik - elementy pasują do siebie idealnie niczym puzzle, by ostatecznie ukazać nam się w formie ładnego, kompletnego obrazka. 

Z jednym wyjątkiem.

Moim zdaniem autor poszedł nieco na łatwiznę wprowadzając postać młodocianej „pomocnicy” naszych detektywów (kto czytał, ten wie; kto nie czytał - ten się dowie). Komuś, kto sceptycznie podchodzi do wszelkiego rodzaju „wizji” i mediów, raczej się ten pomysł nie spodoba. Nie ma dla mnie żadnego uzasadnienia, dla którego twórca osadzonego w realnym świecie kryminału miałby sięgać po tego typu rozwiązania. Zwłaszcza że zabieg ten wpływa bezpośrednio na prowadzone przez detektywów śledztwo.

Oczywiście nie można pominąć tutaj wyjątkowego bestialstwa, z jakim traktowane są ofiary, a czym autor sobie zasłynął. Obecnie większość czytelników zapytana o „brutalny kryminał/thriller” w pierwszej kolejności wymieni właśnie Chrisa Cartera. Nie jestem w pełni skłonna się z tym zgodzić, ponieważ pomimo tego, że Carter faktycznie opisuje niebywale pomysłowe sposoby na odebranie komuś życia i faktycznie, kiedy się nad tym zastanowić - ciężko mi podać inne nazwisko, jednak nie robią one na mnie aż tak ogromnego wrażenia. Być może przyczyna leży w sposobie ich opisania, a ten jest dość „suchy”. Barwności językowej w ogóle nie można temu autorowi przypisać, co nie zmienia faktu, że konstrukcja powieści - bardzo krótkie rozdziały i opisy ograniczone do minimum niezbędnego do zakotwiczenia czytelnika w opowieści, sprawia, że „Egzekutora” czyta się na jednym tchu.

I trochę o to właśnie chodzi. Osobiście traktuję Cartera jako odskocznię pomiędzy innymi, nieco bardziej wymagającymi lekturami (o ile takowa mi się akurat przytrafi, co ostatnio niestety nie jest regułą…) i bardzo przyjemnie spędza mi się z nim czas. Są takie momenty, kiedy człowiek chce po prostu odpocząć i spędzić odrobinę czasu na dobrej zabawie. 
I książki Cartera z tego ostatniego wywiązują się na piątkę z plusem. 



Moja ocena: 👍👍👍/5




Tytuł: Egzekutor
Autor: Chris Carter
Wydawnictwo: Sonia Draga
Liczba stron: 416
Data wydania: 2 czerwca 2016





Pomimo posiadania papierowego egzemplarza (zakup własny 😉), książkę przeczytałam w aplikacji:


Copyright © 2016 la reine margot , Blogger