Na przykład:
Po co ludzie przyklejają na bagażniku naklejkę z nadgryzionym jabłkiem?
Jak osoba publikująca na Instagramie mało oryginalne zdjęcia - takie, jakich na tej plaformie są tysiące, może wskazywać na swoich storiesach inne osoby, które rzekomo kopiują jej prace?
Czemu, w dobie internetu, ludzie zadają pytania typu: „od której książki z serii autora X zacząć?”?
Powyższe wywołują u mnie reakcję alergiczną i wywracanie oczami. Po chwili jednak uruchamiam tryb „odzobaczania” i szybko o sprawie zapominam.
Ostatnio jednak męczy mnie jedna kwestia. Próbowałam sprawę zignorować, wzruszyć ramionami, mruknąć pod nosem, że to nie mój interes i przejść nad tym do porządku dziennego. Ale nie potrafię.
Dręczy mnie to i nurtuje.
O czym mowa?
Patronat medialny.
Wiecie: bloger daje wydawnictwu logo, wydawnictwo umieszcza je na tyle książki, a później… No, właśnie o to „później” się tu rozchodzi, albowiem w moim mniemaniu, kiedy bloger zgadza się objąć dany tytuł patronatem, powinien wykazać się odrobiną kreatywności i pracowitości.
Celowo pomijam tutaj kwestię, że aby zostać patronem medialnym, należałoby w pierwszej kolejności poznać treść owej powieści, co na naszym rynku wydawniczym jest chyba jakąś fanaberią, bo ludzie nagminnie patronują książkom, których uprzednio nie przeczytali. Nieco dziwne wydaje mi się udzielanie zgody na „podpisanie się” pod czymś w ciemno. Nie, nie trafia do mnie argument, że znało się wcześniejsze powieści danego autora. Może się przecież okazać, że akurat najnowsza książka jest totalną klapą i kończymy promując swoim logotypem coś, za co jest nam wstyd… No, ale każdy ma swoje zasady i prowadzi działalność w taki sposób, jaki mu odpowiada. Dlatego nie o tym chcę pisać, a o pozostałej części takiego „patronowania”.
Otóż, być może się mylę, ale wydaje mi się, że kiedy dwie strony dogadują się w sprawie patronatu, powinny paść jakieś konkretne ustalenia, jakie zostaną podjęte działania promocyjne. Przez blogera, bo wydawca wiadomo: płaci dolarami albo barterem - „dostaniesz logo na okładce, co zrobisz w zamian?”. I tutaj zaczynają się schody…
Z moich obserwacji wynika, że bardzo niewielu blogerów podchodzi do sprawy poważnie. Oj, przepraszam! Podchodzą do sprawy poważnie, ale tylko w kwestii chwalenia się wszem wobec, że „jestem patronem”. Rzadko kiedy idą za tym jednak jakieś konkretne działania. Wrzucenie na Instagram trzech zdjęć, opisanie ich wspomnianymi przechwałkami i wskazanie daty premiery, to NIE są działania promocyjne. Nie oszukujmy się, ale to robi każdy bookstagramer - bez posiadania logotypu na okładce. Że już nie wspomnę, że niektórzy tacy „patroni” nie raczą nawet przygotować recenzji na dzień premiery… A to wydaje się być podstawowym obowiązkiem, jaki taki bloger powinien wykonać.
Drugą kwestią jest zrobienie czegoś, co przyciągnie potencjalnych czytelników do danego tytułu. Za żenujące uważam w takiej sytuacji wrzucenie zdjęcia książki i opisanie go… jedynie tekstem z okładki. A może tak coś więcej? Dlaczego warto tę książkę przeczytać? Co jest w niej tak wyjątkowego, że zdecydowałeś się ją promować (nie mylić z „polecać”, to dwie różne kwestie)? Dlaczego jako następną lekturę powinnam spośród tysięcy pozycji, wybrać akurat ten tytuł?
Ale zanim uzyskam odpowiedzi na powyższe pytania, coś musi mnie w ogóle skłonić do tego, żeby chciało mi się czytać tekst pod fotografią, czyli… samo zdjęcie.
WYRÓŻNIJ SIĘ.
Przyciągnij uwagę odbiorcy.
Nie będę się rozpisywać na temat sposobów, jak to zrobić - jeśli komuś brakuje pomysłu, może poszukać inspiracji w internecie, ważne jest jednak to, że przy patronacie medialnym samo zdjęcie (czy dwa), to trochę mało. I nie, zrobienie przy tym rozdania (jakże popularnego ostatnimi czasy) z egzemplarzem książki nie wystarczy. Objęcie tytułu patronatem medialnym oznacza promowanie go w taki sposób, aby zwiększyć jego sprzedaż. Spopularyzować zarówno tytuł, jak i jego autora.
Dla blogera powinna to być czysta przyjemność - w końcu chyba reklamuje coś, w co wierzy? A jeśli nie, jeśli to jest praca zarobkowa, zasada jest ta sama: celem jest zwiększenie sprzedaży. A co za tym idzie, dla wydawców jest to po prostu biznes. Dlaczego więc ci ostatni akceptują takie sytuacje i nagminnie przyznają patronaty tym samym osobom? Być może opierają się wyłącznie na zasięgach takich blogerów, co owszem, jest ważne, tyle tylko, że aby te X tysięcy osób, które zobaczą zdjęcie z daną książką, faktycznie ją kupiło, potrzeba czegoś więcej, niż tylko ją pokazać. Zresztą zdaje się, że nie tylko o cyferki chodzi, bo jest sporo patronatów osób, które nie mogą się pochwalić oszałamiającą ilością obserwatorów. I nie chodzi mi o to, że oni są gorsi i nie powinni mieć możliwości bycia patronem medialnym. Ale takie osoby chyba tym bardziej powinny się do tej pracy przyłożyć. A wydawca zweryfikować.
I tego olewactwa sprawy z obu stron nie potrafię zrozumieć. I buntuję się przeciwko temu, bo najwięcej ze wszystkich traci na tym autor.
Przygotowanie wcześniejszej zapowiedzi, przeprowadzenie krótkiego wywiadu z autorem albo w przypadku braku takiej możliwości, wskazanie wcześniejszych ciekawych wypowiedzi danego pisarza, udostępnienie innych opinii o poprzednich jego książkach… Jest sporo prostych sposobów na zbudowanie pozytywnego szumu wokół danej premiery. I zdaje się, że lepiej robią to osoby, które patronatów nie mają.
Nie mam żalu, że ktoś ma patronat, a ja nie. Nie, zupełnie nie o to chodzi, a już zwłaszcza kiedy miałabym objąć patronatem coś, czego nie przeczytałam. Chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby nie zgadzać się na robienie czegoś po łebkach, byle jak i na odwal.
Jeśli już coś robimy, podejmujemy się czegoś, przyłóżmy się. Nie zgadzajmy się na miałkość i bylejakość.
Bo to jest najzwyczajniej w świecie brak szacunku do pisarza i jego ciężkiej pracy.
Jeśli blogerzy chcą być rozpoznawani, a co więcej - żeby ich praca była doceniana, zarówno przez czytelników, jak i wydawców… dlaczego nie robią tego samego dla autorów?
Quid pro quo, moi drodzy.
Quid pro quo...
Quid pro quo, moi drodzy.
Quid pro quo...