4/25/2019

#68 Marta Guzowska "Raj"

#68 Marta Guzowska "Raj"
Jeśli nie liczyć jednego opowiadania, nie miałam wcześniej do czynienia z twórczością Marty Guzowskiej. Jakoś do archeologicznych kwestii mnie nie ciągnie, zatem dotychczas nie patrzyłam nawet w stronę książek autorki. Kiedy jednak dowiedziałam się, że popełniła ona powieść bez wątków archeologicznych, byłam zaintrygowana. A moja ciekawość wzrosła po zapoznaniu się z fabułą „Raju”.

Zwykle tego nie robię, ale tym razem, żeby przedstawić Wam fabułę, pozwolę sobie zacytować opis z okładki.

Raj na ziemi? Miejsce, gdzie wszyscy są szczęśliwi?

Świat nie składa się już z ulic i domów i drzew. Składa się z alejek w galerii handlowej, słit foci w nowych ciuchach wrzuconych na Insta story, postów na Facebooku i filmików na YouTube. I głodu: głodu uwagi i lajków. Pomiędzy tymi momentami wykreowanej rzeczywistości snują się zombie z telefonami w dłoniach, wypatrując nowych chwil, które mogą pokazać w social mediach. Co się stanie, kiedy ten misternie skonstruowany świat się zawali?

Ostatnia sobota przed długim majowym weekendem. Czy można sobie wyobrazić lepszy pomysł na spędzenie tego dnia, niż odwiedziny w centrum handlowym, zaprojektowanym przez słynnych dekoratorów wnętrz i pełnym wszystkiego, o czym się marzy – albo nie wiedziało, że marzy?

Matka, córka i jej przyjaciółka, dwóch dilerów, złodziej i pracownik korporacji. I czające się zagrożenie. Sześcioro z nich spędza noc w galerii handlowej, siódme ogląda wydarzenia z zewnątrz. Dwoje jest przekonanych, że ich życiu zagraża niebezpieczeństwo, jedno chce zdobyć jak najwięcej lajków, inne pieniądze, ktoś coraz lepiej się bawi, a kto inny chce tylko wypełniać porządnie obowiązki. Każde z nich jest gotowe na wszystko, żeby osiągnąć cel. Nawet zabić.

Co zrobić, gdy raj zmieni się w piekło? Kiedy nie wiadomo, komu ufać? Kto dożyje poranka? Czy istnieje jedna, prawdziwa wersja wydarzeń? I czym jest prawda, jeśli nie wersją wydarzeń, którą, za pomocą mediów społecznościowych, można oznajmić światu.

Co wydarzyło się tamtej nocy?

Brzmi ciekawie? Owszem, ale tylko brzmi.

Przede wszystkim powyższy opis mocno wyolbrzymia kwestie związane z social mediami, bo tych w książce za wiele nie uświadczymy. Jasne - nastoletnie bohaterki często o tym myślą i mówią, ale nie jest to wątek przewodni tej powieści. A jeśli miał być, to przykro mi, ale… nie wyszło. 

Wyszło za to coś bliżej nieokreślonego, pisanego językiem gimnazjalisty i nie niosącego ze sobą większego przesłania. 

Dostosowując się do języka i stylu autorki, mogę śmiało powiedzieć, że robiłam fejspalma średnio co kilka stron. Zdecydowanie nie było tu reakcji w postaci wykrzykiwanego z zachwytem „oł em dżi” - jak to robi młodzież w tej powieści….

Tłumacząc to jednak na język polski i dopasowując swoją wypowiedź do odbiorców, z których choć każdy pewnie rozumie, co napisałam wyżej, ale jednak chce być traktowany przez autora poważnie, spieszę z wyjaśnieniem. Otóż rozumiem, że żyjemy w czasach, kiedy nastolatki używają sformułowań żywcem wyrwanych z internetu i zdarzyło mi się nawet usłyszeć, jak ktoś mówi: „xD”, jednak nie akceptuję tego w literaturze. I akceptować nie będę. Jeśli o mnie chodzi, nie dodaje to historii autentyczności, a jedynie ją infantylizuje. Oczywiście nie mam tu na myśli dialogów, które rządzą się własnymi prawami. Niestety Guzowska nie oszczędza czytelnika również w narracji.

Należy zatem zadać pytanie: dla kogo jest ta powieść? Może osoby rozpoczynające dopiero życie z „dwójką z przodu” będą tym językiem zachwycone. Pod warunkiem, że przeczytają książkę dzisiaj. Bo za rok, czy dwa, ba! Nawet za kilka miesięcy to słownictwo wyjdzie z mody i nikt nie będzie go pamiętał.

No chyba że autorka pomyślała sobie, że ta książka i tak szybko zginie w ciągle zalewającej rynek fali nowości, więc napisała coś na „teraz”. 

„Cipy” i „dziunie”, w różnych odmianach, zdają się stanowić trzon tej opowieści. Te dwa słowa, które w dzisiejszych czasach specjalnie nie powinny nikogo razić, w większym natężeniu zdają się formować dwa widelce, które ze strony na stronę wychodzą z tej książki coraz dalej - w stronę oczu czytelnika. Po to tylko, by się w nie wbić i, przy każdym kolejnym powtórzeniu któregoś z tych wyrazów, przekręcać, aż w końcu dotrą do mózgu…

W pewnym momencie raj zmienia się w piekło. W zamyśle autorki zapewne odczuć mieli to jej bohaterowie, tymczasem to czytelnik czuje się, jakby go ktoś wrzucił w piekielne ognie. 

Nie wiem, jaki był cel tej książki. Serio, fabuła prowadzi donikąd, a w głowie co chwilę, niczym jaskrawy neon, miga pytanie: po co to wszystko? Niestety, wraz z końcem książki pytanie nie zgasło. Dowiedziałam się natomiast, że jeśli śpi się na brzuchu z wyprostowanymi, rozrzuconymi nogami, to wyglada się jak ofiara gwałtu. A także, że aby czytelnik zapamiętał imię bohatera, należy na jedenastu pierwszych stronach umieścić jego imię… trzydzieści jeden razy (sic!) - trzydzieści dwa, jeśli liczyć nagłówek. Ponadto, w razie gdyby ktoś nie potrafił przelać wszystkich swoich myśli na papier w ciągły, niewymuszony i płynny sposób, zawsze można przecież użyć nawiasów. A w nich umieścić dodatkowe, niepotrzebne słowa. (Cóż, przyznam, że jest to jakiś sposób na zwiększenie ilości znaków w tekście…). I tak, normalnie nawias służy do wtrącenia czegoś w zdaniu. U Guzowskiej mamy jednak nawet takie kwiatki, jak nawiasy po kropce - stąd powyższa sytuacja w tejże recenzji.

Pomysł był fajny i byłam naprawdę zaciekawiona. Wykonanie jednak - zarówno fabularne, jak i stylistyczne… Powiedzieć, że pozostawia wiele do życzenia, to powiedzieć za mało.

Ale ja już i tak powiedziałam za dużo…

Czytajcie na własne ryzyko.

A nuż Wam akurat się spodoba?

Moja ocena: 👍/5

Tytuł: Raj
Autor: Marta Guzowska
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 492
Data wydania: 3 kwietnia 2019

Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:

4/23/2019

#67 Ruth Lillegraven "Odbiorę ci wszystko"

#67 Ruth Lillegraven "Odbiorę ci wszystko"
Nie miałam ochoty czytać tej książki. Znowu bowiem dałam się namówić na hasło „thriller psychologiczny”, a ostatnio często narzekałam na książki spod tego szyldu. Pomyślałam sobie jednak, że skoro Wielka Litera postanowiła wrzucić w swoje portfolio ten gatunek, to sprawdzę, o co tyle szumu. I zdecydowanie było warto!


Clara i Haavard są małżeństwem. Clara pracuje w Ministerstwie Sprawiedliwości i skupia się na projekcie ustawy, która miałaby chronić dzieci przed ich własnymi rodzicami. Jej mąż jest lekarzem w szpitalu, do którego trafia czterolatek, który umiera na stole operacyjnym. Chłopca ewidentnie bito, a obrażenia, z jakimi trafił do szpitala, wskazują jednoznacznie, że został on najzwyczajniej w świecie pobity na śmierć przez własnego ojca. Havaard jest tym faktem wstrząśnięty. Podobnie jak jego współpracownicy: lekarka Sabija i pielęgniarz Roger. A także Clara, której Havaard opowiada o sytuacji przez telefon. Niedługo potem ojciec nieżyjącego chłopca zostaje znaleziony martwy. Wygląda to na porachunki gangsterskie imigrantów. Wkrótce ginie kolejna osoba. Która również maltretowała swoje dzieci. Czy aby na pewno jest to wynik działań typów spod ciemnej gwiazdy? A może sprawcą jest ktoś inny? Havaard? Clara? Roger? Sabija?

„Jeśli odbierasz życie komuś, kto krzywdzi innych, to czy można to usprawiedliwić?”

Zacznę od tego, że „Odbiorę ci wszystko” Ruth Lillegraven wciągnęłam dosłownie w dwa dni. Kartki przewracały się same i ani się obejrzałam, a już było po książce. Zapewne duże znaczenie ma tu fakt, że rozdziały są krótkie, dosłownie kilkustronicowe, co nadaje powieści dużego dynamizmu. Każdy rozdział przedstawia perspektywę innego bohatera, chociaż autorka skupia się głównie na Clarze i Haavardzie. I to oni grają tutaj pierwsze skrzypce.

Lillegraven porusza ważkie społecznie tematy, bo mamy tutaj i problem imigrantów, i maltretowanie dzieci, które nie mogą czuć się bezpieczne we własnych domach, w towarzystwie osób, które o ich dobrostan powinny dbać najbardziej. Znajdziemy tu również trochę polityki i tego, jak się ją „robi” w Norwegii.

Muszę przyznać, że chociaż nie znoszę narracji pierwszoosobowej, Lillegraven udała się mnie nie zniechęcić. Wręcz przeciwnie. Ta książka nie mogła zostać inaczej napisana. Nie wiem, na czym to polega, ale skandynawscy autorzy radzą sobie z tym typem narracji znacznie lepiej niż angielscy czy nasi rodzimi. Oczywiście są wyjątki, jednak według mnie bardzo rzadkie. Tymczasem tutaj mamy powieść świetną stylistycznie i przyzwoitą językowo. I typowo, jak na Skandynawię przystało - wciągającą.

Nie potrafię wyłapać i nazwać tej umiejętności, którą Norwegowie, Szwedzi i Duńczycy zdają się wysysać z mlekiem matki, ale to się po prostu świetnie czyta. Wiadomo, że nie każda powieść z północy kontynentu będzie nam odpowiadać fabularnie, ale 99% przypadków powieści pisanych przez obywateli wspomnianych wyżej krajów, czyta się po prostu znakomicie.

Nie inaczej było tutaj. „Odbiorę ci wszystko” wciąga i choć tętno mi nie przyspieszało, nie czułam też jakiegoś palącego napięcia, które zostałoby wywołane fabułą tej powieści, byłam na tyle ciekawa rozwoju wypadków, a także ukontentowana stylem autorki, że zwyczajnie tę powieść połknęłam.
I mam ochotę na więcej.

Moja ocena: 👍👍👍👍/5




Tytuł: Odbiorę ci wszystko
Autor: Ruth Lillegraven
Wydawnictwo: Wielka Litera
Liczba stron: 448
Data wydania: 24 kwietnia 2019



Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


4/18/2019

#66 Ursula Poznanski, Arno Strobel "Darknet"

#66 Ursula Poznanski, Arno Strobel "Darknet"
Po lekturze „NIEznajomych” duetu Poznanski i Strobel bardzo liczyłam na podobne doznania przy kolejnej pozycji tych autorów. Książka ta trzymała w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, chociaż zakończenie było nieco rozczarowujące.
„Darknet” okazał się jednak powieścią z odwrotną tendencją: początkowo kompletnie nie mogłam się w tę akcję wczuć, rzucałam pod nosem inwektywy, po czym druga połowa książki zleciała mi jak z bicza strzelił! Uprzedzam jednak, zanim przejdziecie do dalszej części mojej opinii, że będę narzekać. Czasem człowiek musi…

Daniel Buchholz i Nina Salomon, dwójka policjantów z Hamburga, stają przed niezwykle trudnym zadaniem. Muszą oni bowiem schwytać psychopatę, założyciela forum, na którym użytkownicy dokonują nietypowego głosowania. Nietypowego, ponieważ wybierają oni osobę, która ma zostać zamordowana przez administratora owego forum. Strony nie można usunąć z sieci, założona jest ona bowiem w tytułowym darknecie, a więc po „ciemnej stronie internetu”, nad którą nie da się zapanować, a jej twórcy namierzyć. Śledztwo nie posuwa się naprzód, a psychopata żeruje na najmroczniejszych ludzkich pobudkach i dokonuje kolejnych morderstw na podstawie ich wyborów. Jednocześnie przedstawia kandydatów, w taki sposób, by ich „przewinienia” budziły w użytkownikach forum faktyczną chęć ich „ukarania”, np. lekarz, który popełnia błędy zawodowe, a mimo to zarabia mnóstwo pieniędzy w prywatnym gabinecie czy człowiek, który wyprowadza psa na cudze trawniki i po nim nie sprząta. Irytujące i wkurzające? Owszem. Czy jednak ci ludzie zasługują na najwyższą możliwą karę? To jest pytanie, na które odpowiadają sobie forumowicze z całego świata i… oddają swój głos, bądź nie. Tymczasem „zwycięzca” głosowania ma zginąć okrutną śmiercią… która zostanie pokazana na forum.

Nasi bohaterowie oczywiście zmagają się również z prywatnymi problemami, inaczej byłoby za łatwo. I tak Daniel, który jest policjantem chodzącym w szytych na miarę garniturach i ręcznie wykonanych butach, jest człowiekiem wychowanym przez matkę z obsesją na punkcie czystości, co oczywiście odcisnęło na nim swoje piętno. Temat, który mógłby być ciekawy, gdyby nie został potraktowany po łebkach. Wątek jest tak maksymalnie spłycony, że jako czytelnik co chwilę o tym zapominałam, po czym nagle, ni z tego, ni z owego, znów się pojawiał na którejś stronie.

Nina z kolei zmaga się z jakąś tajemnicą z przeszłości, ma problemy z agresją, podejmuje ryzykowne działania i jest… kompletnie niewiarygodna. Ja naprawdę rozumiem, że w powieści nie trzeba trzymać się sztywno zasad panujących w prawdziwym życiu i że musi być ciekawie, ale ta dziewczyna jest tak do bólu nieprofesjonalna, że kilka razy miałam ochotę po prostu rzucić tę książkę w kąt.

Do czasu.

Mniej więcej od połowy akcja zaczyna w końcu nabierać tempa, atmosfera gęstnieje i człowiek zaczyna faktycznie czuć to napięcie związane z prawdopodobieństwem wystąpienia takiej sytuacji w rzeczywistości. Sposoby popełniania morderstw stają się coraz bardziej wymyślne, a finał trzyma czytelnika za gardło. 

„Darknet” nie jest najlepszym thrillerem, jaki czytałam i prawdę mówiąc moja opinia nie ma nic wspólnego z fabułą. Zrobiłam sobie nawet małe ćwiczenie i wiem, że to mogła być świetna powieść, gdyby… nie była napisana w pierwszej osobie. Na czym polegało to ćwiczenie? Otóż przepisałam sobie fragment zmieniając narrację na trzecioosobową. I o ileż lepiej mi się to czytało! 

Autorzy posłużyli się tą samą konwencją, co w przypadku poprzedniej powieści i co rozdział mamy zmianę perspektywy: raz czytamy myśli Daniela, raz Niny. I niestety, w mojej opinii jest to największa wada tej książki, uważam bowiem, że aby móc posługiwać się narracją pierwszoosobową, trzeba być w tym mistrzem. Tutaj niestety bardzo spłyca to i infantylizuje bohaterów, co zamiast czytelnika wciągnąć, jedynie irytuje, a niektóre fragmenty pisane są wręcz „wikipediowym” stylem…

No, pomarudziłam.

Ostatecznie jednak nie żałuję tej lektury. Pomysł był świetny, fabularnie prawie wszystko się spina (jest kilka niedociągnięć niestety) i jeśli komuś tak bardzo nie przeszkadza narracja pierwszoosobowa, powinien się przy tej lekturze naprawdę bardzo dobrze bawić.

A co najważniejsze: podejrzewam, że każdy czytelnik zostanie z refleksją. 
Czy takie rzeczy mogą wydarzyć się naprawdę?


Moja ocena: 👍👍/5

Tytuł: Darknet
Autor: Arno Strobel, Ursula Poznanski
Wydawnictwo: Mando
Liczba stron: 400
Data wydania: 3 kwietnia 2019


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:

4/16/2019

#65 Nick Clark Windo "Feed"

#65 Nick Clark Windo "Feed"
Dla nikogo, kto mnie zna, nie będzie nowością fakt, że uwielbiam nowe technologie. Z racji zmiany branży nie jestem już tak bardzo na bieżąco, jak kiedyś, ale mimo wszystko mniej więcej ogarniam nowości. Lubię świeże rozwiązania, które pomagają w codziennym życiu. Przykładowo, możliwość uruchomienia ekspresu do kawy za pomocą aplikacji na smartfonie, jest moim zdaniem bardzo przydatną funkcjonalnością. Może nie niezbędną, ale niewątpliwie dogodną. Za każdym razem jednak, kiedy słyszę o rozwiązaniach, które docelowo miałyby ograniczyć ludzkie ruchy, możliwość podejmowania samodzielnie decyzji, czy kiedy oglądam filmy, w których internet, sztuczna inteligencja i maszyny stają się zagrożeniem dla ludzkości, choć początkowo miały być dla niej pomocą… zaczynam się zastanawiać. Dokąd zaprowadzi nas uzależnienie od ciągłego kontaktu z innymi za pomocą wirtualnej rzeczywistości i czy ten ciągły głód wiedzy, a także internetowego sukcesu, nie obróci się kiedyś przeciwko nam?

Na to pytanie poniekąd zdaje się odpowiadać „Feed” Nicka Clarka Windo. Dystopijna powieść przedstawiająca wizję tego, co może stać się ze światem, jeśli oddamy wszystkie nasze dotychczasowe zadania w ręce maszyn. 

Feed to sieć połączeń dostępnych dla każdego, w każdej chwili. Idąc do pracy możesz sprawdzić, co myśli Twój mąż. Ba! Możesz się dowiedzieć, co czuje. Możesz z nim rozmawiać, będąc od niego daleko. Siedząc na nudnym zebraniu, możesz zabić czas oglądając serial. Do sprawdzenia ilości lajków na instagramie nie potrzebujesz smartfona. W ogóle nie potrzebujesz żadnego sprzętu, bo Feed masz… w głowie. Ty jesteś Feedem. Nie musisz używać języka i ust ani napinać strun głosowych, żeby na przykład przekazać kelnerowi swoje zamówienie. Wystarczy, że sformułujesz je w myślach… 

Tom i Kate są małżeństwem. Poznajemy ich w momencie, kiedy są na wspólnej kolacji i oboje starają się spędzić wieczór w sposób „analogowy”. Wyłączają się z Feeda i rozmawiają ze sobą „po staremu”. Tom jest psychoterapeutą, który nie jest wielkim fanem Feeda, Kate natomiast jest od niego uzależniona… Stara się spędzić czas z mężem, ale jednocześnie odczuwa ogromną potrzebę ponownego połączenia. Tymczasem tegoż wieczoru następuje Krach. 

Prolog, choć nie dawał pełnej odpowiedzi na pytanie, czym do końca jest Feed i w jaki sposób działa, sprawił, że poczułam ogromną, ale to ogromną ciekawość. W mojej głowie momentalnie pojawiły się setki pytań. Pytań, na które chciałam poznać odpowiedzi. Niestety, kiedy przeszłam dalej, okazało się, że dalsza część powieści toczy się sześć lat później, w krajobrazie postapokaliptycznym, w którym nasi bohaterowie uczą się od nowa, jak żyć bez technologii.

Nie zrozumcie mnie źle - nie twierdzę, że ciąg dalszy był zły. Co to, to nie. Rozczarowanie nagłą zmianą czasu i pełne skupienie autora na tym, co było PO Feedzie, towarzyszyło mi jednak do samego końca. I ok, zostałam lojalnie uprzedzona opisem z okładki, że fabuła dotyczy tego, co było po Krachu. Mimo to jednak, kiedy już zaczęłam czytać, czułam niedosyt. Historia wciągnęła mnie na tyle, żeby z ciekawości poznać ją do samego końca, szczególnie, że już sam początek części „sześć lat później” był mocno intrygujący, cały czas jednak miałam poczucie niewykorzystanego potencjału. Historię Feedu i zasady jego działania można było trochę bardziej rozbudować. Czuję niedosyt.

Nie zmienia to jednak faktu, że była to niewątpliwie interesująca i wciągająca lektura, a co najważniejsze: skłaniająca do refleksji…

Dokąd zmierzamy?
I gdzie skończymy?


Moja ocena: 👍👍👍/5



Tytuł: Feed
Autor: Nick Clark Windo
Wydawnictwo: Czarna Owca
Liczba stron: 344
Data wydania: 13 marca 2019



Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


4/12/2019

#64 Kate Morton "Córka zegarmistrza"

#64 Kate Morton "Córka zegarmistrza"

Bardzo chciałabym umieć opowiedzieć Wam, o czym jest ta książka. Bardzo bym chciała. Ale - zabijcie mnie - nie potrafię. A już zwłaszcza bez spoilerów. Chociaż… gdyby się nad tym głębiej zastanowić, ciężko tu cokolwiek zepsuć. Mamy tu bowiem tak gigantyczną ilość bohaterów, do tego jeszcze większą liczbę wątków, a historie przeplatają się ze sobą w taki sposób, że… dosłownie idzie zwariować. Zupełnie jakby się nagle odrywało od jednej książki, brało drugą, by przeczytać kilka rozdziałów i wracało z powrotem do pierwszej… a później po kilkudziesięciu stronach sięgało po trzecią. I tak dalej, i tak dalej…

Niby wszystkie wydarzenia prowadzą do jednego: do opowieści o okolicznościach morderstwa, które miało miejsce latem 1862 roku w angielskiej posiadłości Birchwood. I owszem, zgodzę się, że ze strony na stronę (przesadzam: przez potoczną „stronę” rozumiem tu ich kilkadziesiąt) wszystkie literki zaczynają prowadzić do finału, w którym łączą się wszystkie wątki. Problem w tym, że droga, którą trzeba było przejść, by dotrzeć do mety, była przysłowiową drogą przez mękę.

I nie, nie chodzi o styl. Ani o wielość opowieści. Nie przeszkadza mi także mnogość bohaterów. Tym, co sprawiało mi prawie fizyczny ból podczas tej lektury, była rozwlekłość każdej opisanej tu historii, a także umieszczanie przez autorkę… opowieści w opowieści. Uważam, że całą tę historię, której ogólnego uroku ostatecznie odmówić nie mogę, Morton przedstawia w tak przekomplikowany sposób, że po przeczytaniu ostatniej strony moją reakcją nie było: „wow, dobre zakończenie”, a głośne, głębokie westchnięcie ulgi, że mam to już za sobą.

I tak, mogłam tę książkę odłożyć. Mogłam dać sobie spokój. Dlaczego więc tak się męczyłam? Po pierwsze zwyczajnie się zawzięłam. Po drugie chciałam sprawdzić, czym się ludzie tak zachwycają i odkryć, czy może gdzieś na końcu nie znajduje się ukryta jakaś niewiarygodna magia, która sprawi, że spojrzę na całość nieco łagodniejszym okiem albo nawet zmienię zdanie o sto osiemdziesiąt stopni. A po trzecie… mimo wszystko muszę przyznać, że byłam wiedziona ciekawością. Mimo że uważam „Córkę zegarmistrza” za niepotrzebnie rozciągniętą i chwilami niemożebnie nudną książkę, to jednak Morton udało się osiągnąć najważniejsze: zainteresowała mnie głównym elementem swojej fabuły i po prostu chciałam się dowiedzieć, jak to wszystko się skończy.

Koniec końców… czyż nie to jest najważniejsze?







Moja ocena: 👍👍/5

Tytuł: Córka zegarmistrza
Autor: Kate Morton
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron: 544
Data wydania: 13 marca 2019




Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


4/07/2019

#63 Penelope Bloom "Jego banan"

#63 Penelope Bloom "Jego banan"
Zwykle stronię od tego typu książek. Nie znoszę infantylności romansów, idiotycznych zachowań głównych bohaterów, oczywistości fabuły i opisów stosunków seksualnych. Nie wspominając o przyprawiających o mdłości happy endach… Zastanawiacie się pewnie dlaczego zatem zdecydowałam się na lekturę „Jego banana” Penelope Bloom. Odpowiem na to pytanie w dalszej części tekstu.

Zacznijmy jednak od zarysu fabuły. Natasha Flores, roztrzepana dwudziestopięciolatka, która nie potrafi dostosować swojego życia do zegarka, jest dziennikarką. Jak sama twierdzi: ponoć dobrą, jednak ze względu na swoją umiejętność wpadania w tarapaty niedocenianą przez szefa i generalnie lekceważoną. Dziewczyna dostaje same kiepskie zlecenia na teksty, bo nikt nie wierzy w to, że umiałaby poradzić sobie z poważnym zleceniem. Pewnego dnia szef zleca jej zadanie, o którym sądzi, że dziewczyna mu nie podoła. Tym sposobem Natasha kieruje swoje kroki do ogromnej firmy marketingowej, gdzie ma dostać się na staż i zdobyć „brudy” na jej szefa, Bruce’a Chambersona. I dostaje się, bo… zjada banana Bruce’a.

Pozwólcie, że zatrzymam się w tym miejscu i przejdę do własnych odczuć związanych z lekturą, bo zaraz się rozpędzę i streszczę Wam całość.

Mniej więcej do połowy była to lekka i miejscami naprawdę zabawna lektura. Już nawet przymknęłam oko na to, że główna bohaterka jest OCZYWIŚCIE biedna, ale piękna, a jej przyszły wybranek OCZYWIŚCIE bajecznie bogaty i nieziemsko przystojny. Dobra, myślę sobie, o ile cała książka będzie faktycznie bawić, to jakoś to przełknę.

Niestety, w drugiej połowie otrzymujemy przesłodzoną podróbkę „Grey’a”. Opisy seksu są przydługie i płytkie, a wszystkie wydarzenia zmierzają w stronę równie nieuniknionego, co niewiarygodnego happy endu… Aż mnie korci, żeby Wam zdradzić, co mnie strasznie w tej końcówce zmierziło, ale z żelazną konsekwencją unikam spoilerowania.

Ostatecznie jednak chciałabym Wam tę powieść polecić. Nie jest to literatura najwyższych lotów, a w połowie przestaje śmieszyć, jednak jest w niej urok komedii romantycznej, a te nawet ja uwielbiam. Autorka mówi o sobie, że lubi pisać takie romanse, jakie sama chciałaby przeżyć. I nie oszukujmy się, ale sukcesy wspomnianego wyżej gatunku filmowego czy serii z Greyem wskazują na to, że nie tylko ona lubi czasem dać się ponieść fantazji.

A przecież zadaniem literatury jest również pozwolić czytelnikowi oderwać się od rzeczywistości.
Dla mnie ta książka to fantastyka, jak zresztą prawie każdy romans.

A jednak przeczytałam do końca.
Mało tego.
Przeczytam też następne.

Pani Bloom, witam na mojej półce „guilty pleasures”.





Moja ocena: 👍👍👍/5



Tytuł: Jego banan
Autor: Penelope Bloom
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron: 256
Data wydania: 13 marca 2019



Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


Copyright © 2016 la reine margot , Blogger