6/30/2019

#78 Wojciech Chmielarz - Rana

#78 Wojciech Chmielarz - Rana
Rana Wojciech Chmielarz fot. La reine Margot
Rok temu Wojciech Chmielarz popełnił „Żmijowisko”. Książkę nieco nieopatrznie określoną mianem thrillera, którym w rzeczywistości nie była. Powieść, którą można raczej sklasyfikować jako literaturę obyczajową z wątkiem kryminalnym. Choć książka niewątpliwie była sukcesem Chmielarza, wielu czytelnikom nie przypadła do gustu. Podejrzewam, że czytelnicy nastawieni na thriller mogli być po prostu rozczarowani, że owego thrillera nie otrzymali. W recenzjach można się natknąć na rożnego typu zarzuty wobec „Żmijowiska”, w tym na zbyt rozbudowane tło obyczajowe i bardzo dokładnie rozwiniętą psychologię bohaterów (sic!). Przyznaję, że mnie tym właśnie Chmielarz ujął, bowiem od literatury oczekuję czegoś więcej, niż „zabił, uciekł, złapali go”. „Żmijowisko” zmuszało do myślenia, do wczucia się w emocje bohaterów i zagłębienia się w skomplikowane relacje między nimi. Ale! Nie wszystkim każda książka musi się spodobać i jestem przekonana, że podobnie będzie z „Raną”. Jeśli więc nie podobało Wam się „Żmijowisko”, nową powieść Chmielarza lepiej sobie odpuśćcie... A jeśli, podobnie jak w moim przypadku, „Żmijowisko” uważacie za udane, to zdecydowanie powinniście sięgnąć po „Ranę”.

Wojciech Chmielarz - Rana


Prywatna podstawówka. W ławkach zwyczajna, choć nieco uprzywilejowana młodzież ze zwyczajnymi domami i rodzicami. Pod tablicą zwyczajni nauczyciele. W sekretariacie zwyczajna dyrektorka. I nowa, zwyczajna nauczycielka matematyki. Czy jednak aby na pewno to wszystko jest takie „zwyczajne”? Każdy tutaj ma tajemnice. Niby nie szokujące, niby nie wyjątkowo oryginalne, a jednak nieco mrożące krew w żyłach. Ludzie, którzy nie potrafią wychowywać dzieci, a także niepotrafiący porozumiewać się ze sobą nawzajem. Wrzaski, awantury, alkohol i przemoc domowa. Zdrady, kłamstwa i oszustwa. Zagadkowa śmierć nastolatki poprzedzająca jeszcze bardziej enigmatyczne morderstwo nauczycielki. Dzieci będące dorosłymi i dorośli zachowujący się jak dzieci… A w tym wszystkim kobieta, która - choć wydaje się szlachetna i dobroduszna - skrywa najgorszy ze wszystkich sekretów…

„(...) po prostu pewni ludzie nie powinni mieć dzieci.”


Chmielarz sięgnął po ważki temat przemocy domowej - zarówno tej psychicznej, jak i fizycznej. Na kartach „Rany” drobiazgowo pokazuje, jak bardzo ludzie potrafią się wzajemnie krzywdzić i trwać w relacjach wzajemnych zależności - niezależnie od konsekwencji. Jedni - bo inaczej nie potrafią, inni - bo tak im wygodnie, a jeszcze inni - bo nie mają wyjścia. W tym ostatnim przypadku mowa oczywiście o dzieciach uzależnionych od dorosłych. O dzieciach, które desperacko poszukują rozwiązania problemów rodzinnych, a także upatrują winy w sobie. „Rana” jest jednak również opowieścią o winach, których nie da się odkupić żadną pokutą i dla których nie ma usprawiedliwienia. Żadnego.

Przedstawieni bohaterowie są pełnokrwiści i… żaden nie jest bez wad. Nie znajdziemy tutaj nikogo, kogo można autentycznie polubić i mu kibicować. Każdy ma coś na sumieniu, a jeśli nie, to odpycha od siebie naiwnością albo odmiennością od „normalności”. I nie, to absolutnie nie jest wada tej powieści, wręcz przeciwnie. Chmielarz umie zbudować psychologiczne fundamenty pod zachowania swoich postaci, co jest ogromną zaletą „Rany”. Każda opisana tu scena zawiera w sobie dużą dozę prawdopodobieństwa… i prawdę mówiąc jest to nieco przerażające. Bo to, co się tutaj dzieje, dzieje się również w prawdziwym życiu, a my często nie dostrzegamy sygnałów albo - co gorsza - przymykamy na to oko. Nie wspominając o tych, którzy w takich patologiach tkwią i nie wiedzą (Nie potrafią? Nie mogą?), jak się z tej matni uwolnić.

W gruncie rzeczy mam tylko jeden zarzut. Mocno subiektywny. „Klementyna” i „Gniewomir”… Ja wiem, że to imiona, jak każde inne, choć stosunkowo rzadko w dzisiejszych czasach występujące. I źle mi się to czytało.

Niemniej - choć dla autora może to być straszne, bo spędził na pisaniu książki X czasu - przeczytałam „Ranę” w dwa popołudnia, co w moim świecie stanowi jeden z największych komplementów, jakie mogę posłać w stronę autora. I choć „Rana” podobała mi się mniej, niż „Żmijowisko”, to w przyszłości chętnie będę czytać Chmielarza w podobnych odsłonach.


Rana Wojciech Chmielarz fot. La reine MargotMoja ocena: 👍👍👍👍/5







Tytuł: Rana
Autor: Wojciech Chmielarz
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 414
Data wydania: 14 sierpnia 2019

Za przedpremierowy egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:



6/19/2019

#77 Taylor Jenkins Reid "Siedmiu mężów Evelyn Hugo"

#77 Taylor Jenkins Reid "Siedmiu mężów Evelyn Hugo"
Każdy z nas czasem czyta lub słyszy plotki z życia hollywoodzkich gwiazd. Jednych interesują one bardziej, innych mniej, ale niewątpliwie wielu z nas zastanawia się, jak naprawdę wygląda życie tych ludzi. Kim byli, zanim zostali sławni? Jak to się stało, że dostali pierwszą rolę? Co byli w stanie poświęcić dla pieniędzy i sławy? A także jakimi są ludźmi, kiedy nie stoją przed obiektywem? Czy mają takie same troski, potrzeby i marzenia, jak my? I czy ostatecznie, na końcu ich drogi pozostaje tylko blichtr, jak to śpiewał Organek, czy jednak udaje im się jakimś sposobem stworzyć z kimkolwiek prawdziwą i szczerą relację?

Monique Grant zyskuje możliwość przeprowadzenia wywiadu życia z Evelyn Hugo - niegdyś megagwiazdą amerykańskiego kina, seksbombą i skandalistką, a dziś starszą już panią z milionami na koncie i… z historią swojego życia do opowiedzenia światu. A ma to być opowieść szczera i pozbawiona filtra niezbędnego do utrzymania się na fali popularności. Aktorka ma jednak dwa warunki. Po pierwsze: rozmawiać będzie jedynie z Monique. Po drugie: Grant ma wydać tę autoryzowaną biografię dopiero po śmierci Evelyn. Dziewczyna przystaje na warunki gwiazdy i zgadza się napisać książkę o prawdziwym życiu Hugo. Nie wie jeszcze, jak znaczący wpływ będzie miała ta rozmowa na całe jej życie i wszystko, w co dotychczas wierzyła…

„Siedmiu mężów Evelyn Hugo” Taylor Jenkins Reid czyta się jednym tchem, jednocześnie wyobrażając sobie w roli Evelyn jakąkolwiek lubianą przez siebie gwiazdę kina. Choć opowieść Evelyn rozpoczyna się w latach pięćdziesiątych, ma w sobie wiele ponadczasowych elementów. Niejedna z kwestii poruszonych w tej historii dziś być może budziłaby nieco mniejsze emocje, ale tak samo stałyby na drodze do zawrotnej kariery, jak kilkadziesiąt lat temu. Evelyn Hugo to postać na wskroś tragiczna, choć czytelnik może zadawać sobie pytanie, czy nie lepiej jednak płakać w Bentleyu… Co ważniejsze jednak, autorka zostawia nas z refleksją, ile my sami bylibyśmy w stanie poświęcić dla sukcesu i pieniędzy, i czy u kresu życia, patrząc wstecz, moglibyśmy z całą pewnością stwierdzić, że dokonaliśmy właściwych wyborów.

Evelyn Hugo jest postacią fikcyjną, a jednak jej historię czyta się lepiej niż niejedną biografię prawdziwej gwiazdy. Reid udało się stworzyć postać, która jest na wskroś realna, a wydarzenia opowiedziane w tej powieści są po prostu prawdopodobne. Do tego stopnia, że gdyby ktoś mi powiedział, że jest to relacja z życia prawdziwej aktorki, a jedynie zmieniono jej nazwisko, byłabym w stanie w to uwierzyć.

Jedynym minusem była narracja pierwszoosobowa. Myślę, że ta powieść jedynie mogłaby zyskać, gdyby perspektywa Monique została napisana w trzeciej osobie, a pierwsza byłaby zarezerwowana jedynie dla słów Evelyn.

Muszę przyznać, że jest to jedna z lepszych powieści obyczajowych, jakie przyszło mi czytać w ciągu ostatnich kilku lat, a zwykle od nich stroniłam właśnie ze względu na to, że trafiałam na ckliwe, naiwne i żenująco głupiutkie bohaterki. Tutaj mamy do czynienia z silną kobietą, która od nastoletnich lat wiedziała, czego chce i nie bała się po to sięgnąć. Jednocześnie jednak jest to taka sama babka, jak my - poza spełnieniem zawodowym, pieniędzmi i zaspokojeniem własnej próżności, pragnąca miłości. Tak zwyczajnie i po prostu, równocześnie nie chcąc przy tym z niczego rezygnować. Kariera i miłość zdają się wzajemnie wykluczać w życiu Evelyn Hugo, a balansowanie aktorki pomiędzy jednym a drugim wydaje się karkołomnym zadaniem. 
Czy Evelyn udało się owego karku nie złamać, będziecie musieli przekonać się sami. 
Do czego zachęcam, bo to naprawdę dobra lektura.


Moja ocena: 👍👍👍👍👍/5

Tytuł: Siedmiu mężów Evelyn Hugo
Autor: Taylor Jenkins Reid
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron: 536
Data wydania: 5 czerwca 2019




Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


6/15/2019

#76 Agnieszka Bednarska "Zanim się obudzę"

#76 Agnieszka Bednarska "Zanim się obudzę"
Agnieszka Bednarska podejmuje w swojej książce temat niezwykle trudny i ważny. A także zagadkowy. Co bowiem dzieje się w umyśle pacjenta w śpiączce jest nadal niewiadomą nawet dla najlepszych medyków tego świata. Czy istnieje życie poza ciałem? Czy nasza cielesna powłoka jest faktycznie jedyną formą naszego życia i kiedy kończy się jej przydatność naprawdę umieramy?

Do szczecińskiego szpitala zostaje przywieziona wyłowiona z Odry kobieta. Trafia na oddział dla osób w śpiączce pod opiekę doktora Yao Nakamury i oddziałowej Brygidy. Ta ostatnia przywiązuje się do młodej dziewczyny i z braku znajomosci jej prawdziwych danych, nazwa ją Seleną, co wkrótce przejmują wszyscy zajmujący się kobietą. Dziewczyna się nie wybudza, choć rokuje dobrze. Siostra Brygida jest zdeterminowana, by pomóc pacjentce wrócić do świata żywych, jednocześnie zastanawiając się, co stało się w życiu dziewczyny, że los skierował ją do zimnych i brudnych wód szczecińskiej rzeki. Tymczasem dziewczyna doskonale słyszy i czuje wszystko, co się wokół niej dzieje. Nie pamięta jednak, kim była i jak znalazła się w obecnym stanie. 

Powiedzenie, że kilka powyższych zdań jest streszczeniem fabuły „Zanim się obudzę” byłoby co najmniej niedopowiedzeniem. Agnieszka Bednarska opisuje bowiem nie tylko życie Seleny i jej zmagania ze śpiączką, ale także w przejmujący i wciągający sposób zdradza nam szczegóły z życia każdego z bohaterów pojawiających się na kartach swojej powieści. Ich troski, zmartwienia, pragnienia i potrzeby. A także, a być może nawet przede wszystkim, ich punkt widzenia odnośnie pojęcia śmierci klinicznej. Stawia po przeciwnej stronie barykady dwa podejścia: tych, którzy uważają, że pacjent, który nie reaguje na żadne bodźce z zewnątrz, jest martwy, a także tych, którzy stoją w opozycji do tego podejścia i głośno mówią o swoich wątpliwościach - podkreślając, że istnieją przecież przypadki, gdy pacjent, który został uznany za zmarłego, nagle powraca do życia.

Autorka porusza również inny temat, który choć pojawia się na zaledwie kilku stronach, uważam za niezwykle ważny - być może dlatego, że dotknął mnie osobiście. Bednarska przekonująco opisuje rozterki i ignorancję lekarzy bez powołania. Takich, którzy zdecydowali się na studia medyczne, bo ich rodzice mieli takie marzenie albo kaprys - by ich dziecko miało tzw. „szanowany” zawód. Ludzi, których ignorancja i znieczulica potrafi odebrać nadzieję, siły do życia i nierzadko prowadzi prosto do tragedii. Cudzej, bo oni przecież mają prawo do lekarskiego błędu.

Czytając „Zanim się obudzę” miałam wiele przemyśleń i targało mną mnóstwo emocji. I choć niektóre fragmenty związane z tym, co się dzieje ze świadomością człowieka pogrążonego w śpiączce, nie do końca mnie przekonywały, nie mogę w zakresie fabularnym niczego Bednarskiej zarzucić. Przecież nie wiem, jak jest naprawdę... A fakt, że musiałam przerywać lekturę, bo chwilami wywoływała we mnie silne emocje i prowokowała wewnętrzną dyskusję z samą sobą, uważam za największy atut tej powieści. 

Jedna rzecz drażniła mnie podczas lektury - niektóre fragmenty wydrukowane zostały kursywą, co miałoby sens, gdyby zachowano konsekwencję i użyto ich do każdej sceny, która miała miejsce w umyśle Seleny. Choć nawet wtedy chyba wolałabym, żeby został zachowany klasyczny druk. Kursywa sugeruje, że dany fragment jest ważniejszy, poza tym mózg automatycznie inaczej odbiera tekst podany innym fontem. Być może wychodzi ze mnie czepialstwo, ale jednak preferuję standardowe rozwiązania - wystarczyło oddzielić taką część tekstu gwiazdką i potraktować ją zwyczajnie jako podrozdział. 

Nie było łatwo wybrać najważniejsze kwestie, jakie znalazły się na kartach „Zanim się obudzę”, bowiem Bednarska porusza ich tu całe mnóstwo. Pominąwszy wyżej wymienione, znajdziemy tu również osobiste przywiązanie personelu szpitala do pacjentów, transplantologię i ogromne zapotrzebowanie na organy, które mogą uratować komuś życie, szpitalną politykę, a także poruszającą i wzruszającą kwestię tożsamości człowieka w śpiączce, którego nikt nie szuka... Znajdziemy tu także świetnie skonstruowaną i prawdopodobną psychologicznie charakteryzację bohaterów wraz z wiarygodnym uzasadnieniem ich zachowań. Każda postać jest tu do bólu wręcz realna. 
Wymieniać można bez końca, a Bednarskiej udało się umieścić to wszystko w książce w taki sposób, że się to ze sobą nie gryzie, a czytelnik nie czuje się przytłoczony. Było ich jednak zbyt wiele, by móc przytoczyć wszystkie myśli, które krążyły po mojej głowie podczas tej lektury. 

Jedno jest jednak pewne. Określenie tej powieści mianem thrillera medycznego jest dla niej krzywdzące. Po pierwsze dlatego, że czytelnik nastawiony na thriller szybko się tą książką rozczaruje i być może nawet nie doczyta jej do końca. Za to osoby lubiące literaturę obyczajową, do którego to gatunku bez wątpienia „Zanim się obudzę” należy, zwyczajnie po tę książkę nie sięgną. I to będzie wielka szkoda. Bo ta powieść jest po prostu świetna i śmiało mogę powiedzieć, że jest jedną z najlepszych, jakie czytałam w tym roku. 


Moja ocena: 👍👍👍👍/5

Tytuł: Zanim się obudzę
Autor: Agnieszka Bednarska
Wydawnictwo: Media Rodzina
Liczba stron: 460
Data wydania: 23 maja 2019

Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:






6/13/2019

#75 Jakub Ćwiek "Szwindel"

#75 Jakub Ćwiek "Szwindel"
O tym, że złodziejstwa na tym świecie jest mnóstwo, zapewne nikogo przekonywać nie trzeba. Nie wątpię również, że wielu z Was widziało filmy typu trylogia z serii Ocean’s, Bilardzista, 21, Przekręt czy Złap mnie, jeśli potrafisz. Osobiście uwielbiam tego typu kino - zarówno spod znaku „heist movie”, czyli o napadach, jak i te z nurtu „con artist movie”, czyli dotyczące przekrętów, w których bohaterowie podszywają się pod kogoś innego w celu osiągnięcia korzyści finansowych. Po obejrzeniu takiego filmu zawsze mam jednak przemyślenia, że to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe i wydaje mi się niemożliwe, by przeprowadzić taką akcję i nie zostać złapanym. Poza tym jest jeszcze kwestia tego, że liczba takich numerów wydaje mi się ograniczona i w dobie wszechobecnego monitoringu i zabezpieczeń w repertuarze pozostają jedynie te numery, o których już przecież wszyscy słyszeliśmy, a które z czasem i postępem są co najwyżej odrobinę udoskonalane. Wystarczy tu wspomnieć o metodzie „na wnuczka” czy „zbieram na leczenie”, ewentualnie można być producentem filmowym i pozyskiwać od inwestorów pieniądze na film, który nigdy nie powstanie albo może i nawet powstanie, tylko ów producent nie będzie miał z tym nic wspólnego…

Jakub Ćwiek swoim „Szwindlem” przekonał mnie, że miałam rację. Wydawało mi się. Albowiem sposobów na przekręt jest znacznie, znacznie więcej, a ja sobie żyłam w mydlanej bańce nieświadomości, która po lekturze tej powieści pękła z niemałym hukiem…

Mikołaj jest zwyczajnym facetem, który prowadzi spokojne życie ze swoją partnerką, Kaśką. Praca - dom, praca - dom, może jakieś wakacje… Trochę nudy, małe problemy finansowe, ale w gruncie rzeczy nic poważnego. Tymczasem znienacka, jak grom z jasnego nieba, spada na niego informacja o śmierci ojca, który zniknął, kiedy Mikołaj miał zaledwie kilka lat. Okazuje się, że jego ojciec był oszustem o pseudonimie „Houdin”, a w spadku po nim Mikołaj otrzymał kontakt do jego dawnego wspólnika, Bosco i szansę na zgarnięcie grubych pieniędzy - o ile tylko zdecyduje się na udział w oszustwie i wejście do świata artystów przekrętu…

Panie i Panowie, co w tej powieści się dzieje! Ćwiek podaje przykłady takich akcji, że człowiek ma ochotę z miejsca odłączyć się od internetu, wypłacić wszystkie pieniądze z banku i schować je w skarpecie, a na wszelki wypadek w ogóle przestać wychodzić z domu… „Szwindel” wciąga od pierwszej strony i nie wypuszcza ze swoich objęć aż do ostatniego zdania. I chylę czoła przed autorem, bo zakończenie totalnie mnie zaskoczyło! 

Ćwiek ma lekkie pióro, jego styl pozbawiony jest niepotrzebnych ubarwień, a nawet rzec by się chciało, że  jest nieco nonszalancki, choć fachową nomenklaturą autor posługuje się jak profesjonalista. Przekręty, które opisuje w „Szwindlu”, choć w pierwszej chwili mogą brzmieć niczym sci-fi, po krótkim namyśle uderzają czytelnika ogromem prawdopodobieństwa i prawdę mówiąc, aż mi cierpła skóra na myśl o tym, że takie rzeczy mogą i zapewne dzieją się naprawdę.

Długo zastanawiałam się, czy mogłabym coś „Szwindlowi” zarzucić, ale zarówno pod względem fabularnym, jak i stylistycznym ta książka jest po prostu świetna, a Ćwiek rewelacyjnie pokazuje, że na szwindel możemy być narażeni wszyscy i w każdej chwili. NIkt nie jest bezpieczny, a chwila nieuwagi i brak pomyślunku może naprawdę dużo kosztować.

Moja ocena: 👍👍👍👍👍/5

Tytuł: Szwindel
Autor: Jakub Ćwiek
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 400
Data wydania: 15 maja 2019

Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:





6/07/2019

#74 Stuart Turton "Siedem śmierci Evelyn Hardcastle"

#74 Stuart Turton "Siedem śmierci Evelyn Hardcastle"

„Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” Stuarta Turtona to książka porównywana do twórczości Agathy Christie. W powieściach tej ostatniej zaczytywałam się naście lat temu i przyznam, że naprawdę uwielbiałam ten styl - bohaterowie zamknięci w jednym miejscu, zbrodnia i próba odkrycia sprawcy. Cóż to były za znakomite kryminały, Szanowni Państwo! Dziś dodatkowego uroku dodaje im, moim skromnym zdaniem, fakt, że akcja miała miejsce w czasach, w których nie było telefonów komórkowych, które dziś stanowią dla większości pisarzy sposób na zrobienie ze swojego bohatera idioty („zapomniała zabrać/naładować komórki”) albo buntownika, który sprzeciwia się postępowi. Oczywiście generalizuję, ale komórki działają mi na nerwy w większości przypadków. Kiedy zatem słyszy się porównanie do mistrzyni kryminału, jest się co najmniej zaintrygowanym…

Powiem otwarcie, że w pierwszej chwili, kiedy Wydawnictwo Albatros zaproponowało mi tę książkę do recenzji, odmówiłam. Nie przekonywał mnie opis fabuły. Książka o człowieku, który ma osiem wcieleń - za każdym razem inne i ma rozwiązać zagadkę morderstwa tytułowej Evelyn? No, nie… Machnęłam zatem ręką. Im dalej jednak było od momentu otrzymania maila, tym bardziej mi ta książka chodziła po głowie. W końcu uległam pokusie. Czy żałuję? O tym za chwilę.

Fabułę już Wam zdradziłam wyżej. I poważnie, nie da się bez spoilerów i krótko opisać, o czym jest ta książka w inny sposób niż:

Aiden Bishop budzi się codziennie w ciele innej osoby i każdego dnia jest świadkiem tych samych wydarzeń, które obserwuje z innej perspektywy, albowiem ciągle przeżywa ten sam dzień. Dzień śmierci Evelyn Hardcastle. Jego zadaniem jest odkrycie mordercy Evelyn - tylko wtedy będzie mógł opuścić posiadłość Hardcastle’ów we własnym ciele.

Przyznaję, że Turton wykonał kawał solidnej roboty. Ułożenie wszystkich wydarzeń (a jest ich mnóstwo, podobnie jak bohaterów) w taki sposób, żeby czytelnik wracając myślami wstecz mógł jedynie kiwnąć głową i powiedzieć: „Aaaaa, to po to to było!” Na pewno wymagało skrupulatnego i długotrwałego planowania. Powieść jest podana w formie pudełka puzzli bez obrazka, który ma pomóc w ich ułożeniu. W miarę czytania pojawia nam się jego obramowanie i mniej więcej orientujemy się, na czym ta historia ma polegać, ale ułożenie środka stanowi już nie lada wyzwanie. Tutaj każdy najmniejszy element ma znaczenie, wielokrotnie okazuje się nawet, że kluczowe. Główny bohater musi się zmagać nie tylko z samą zagadką morderstwa, ale także z życiem wewnętrznym i osobowością każdego ze swoich wcieleń, jak i również z konkurencją, która może pokrzyżować mu plany wydostania się z posiadłości Blackheath. I tak - nawiązując do pierwszego akapitu tej recenzji - nie występują tu telefony komórkowe.

Nie jest to książka, którą można czytać fragmentami - co niestety ja uczyniłam i mam wrażenie, że to zepsuło mi całą przyjemność. „Siedem śmierci Evelyn Harcastle” to powieść, dla której trzeba znaleźć czas i przeczytać ją za jedym-dwoma posiedzeniami. Mnogość bohaterów, wydarzeń i z pozoru nieistotnych szczegółów sprawia, że trzeba jej także poświęcić sporo uwagi. Turton stosuje zabiegi wyprowadzające czytelnika w pole dokładnie w taki sam mistrzowski sposób, jak robiła to Królowa Kryminału.

Chciałabym powiedzieć, że mam zastrzeżenia - głównie w związku z elementem fantastycznym, który nie do końca jest w moim guście, ale przecież zostałam przez Wydawcę lojalnie ostrzeżona, o czym jest ta powieść. Zatem, koniec końców, nie żałuję, że ostatecznie zdecydowałam się na tę lekturę, a zakończenie zaskoczyło mnie dokładnie tak samo, jak w przypadku powieści Christie.

I chylę czoła przed autorem, albowiem mogę sobie jedynie wyobrazić, jak wyglądał plan tej powieści.

I gdybym to ja miała go napisać, to chyba nie starczyłoby mi ścian w salonie…


Moja ocena: 👍👍👍👍/5

Tytuł: Siedem śmierci Evelyn Hardcastle
Autor: Stuart Turton
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 544
Data wydania: 27 lutego 2019



Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


Copyright © 2016 la reine margot , Blogger