„Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” Stuarta Turtona to książka porównywana do twórczości Agathy Christie. W powieściach tej ostatniej zaczytywałam się naście lat temu i przyznam, że naprawdę uwielbiałam ten styl - bohaterowie zamknięci w jednym miejscu, zbrodnia i próba odkrycia sprawcy. Cóż to były za znakomite kryminały, Szanowni Państwo! Dziś dodatkowego uroku dodaje im, moim skromnym zdaniem, fakt, że akcja miała miejsce w czasach, w których nie było telefonów komórkowych, które dziś stanowią dla większości pisarzy sposób na zrobienie ze swojego bohatera idioty („zapomniała zabrać/naładować komórki”) albo buntownika, który sprzeciwia się postępowi. Oczywiście generalizuję, ale komórki działają mi na nerwy w większości przypadków. Kiedy zatem słyszy się porównanie do mistrzyni kryminału, jest się co najmniej zaintrygowanym…
Powiem otwarcie, że w pierwszej chwili, kiedy Wydawnictwo Albatros zaproponowało mi tę książkę do recenzji, odmówiłam. Nie przekonywał mnie opis fabuły. Książka o człowieku, który ma osiem wcieleń - za każdym razem inne i ma rozwiązać zagadkę morderstwa tytułowej Evelyn? No, nie… Machnęłam zatem ręką. Im dalej jednak było od momentu otrzymania maila, tym bardziej mi ta książka chodziła po głowie. W końcu uległam pokusie. Czy żałuję? O tym za chwilę.
Fabułę już Wam zdradziłam wyżej. I poważnie, nie da się bez spoilerów i krótko opisać, o czym jest ta książka w inny sposób niż:
Aiden Bishop budzi się codziennie w ciele innej osoby i każdego dnia jest świadkiem tych samych wydarzeń, które obserwuje z innej perspektywy, albowiem ciągle przeżywa ten sam dzień. Dzień śmierci Evelyn Hardcastle. Jego zadaniem jest odkrycie mordercy Evelyn - tylko wtedy będzie mógł opuścić posiadłość Hardcastle’ów we własnym ciele.
Przyznaję, że Turton wykonał kawał solidnej roboty. Ułożenie wszystkich wydarzeń (a jest ich mnóstwo, podobnie jak bohaterów) w taki sposób, żeby czytelnik wracając myślami wstecz mógł jedynie kiwnąć głową i powiedzieć: „Aaaaa, to po to to było!” Na pewno wymagało skrupulatnego i długotrwałego planowania. Powieść jest podana w formie pudełka puzzli bez obrazka, który ma pomóc w ich ułożeniu. W miarę czytania pojawia nam się jego obramowanie i mniej więcej orientujemy się, na czym ta historia ma polegać, ale ułożenie środka stanowi już nie lada wyzwanie. Tutaj każdy najmniejszy element ma znaczenie, wielokrotnie okazuje się nawet, że kluczowe. Główny bohater musi się zmagać nie tylko z samą zagadką morderstwa, ale także z życiem wewnętrznym i osobowością każdego ze swoich wcieleń, jak i również z konkurencją, która może pokrzyżować mu plany wydostania się z posiadłości Blackheath. I tak - nawiązując do pierwszego akapitu tej recenzji - nie występują tu telefony komórkowe.
Nie jest to książka, którą można czytać fragmentami - co niestety ja uczyniłam i mam wrażenie, że to zepsuło mi całą przyjemność. „Siedem śmierci Evelyn Harcastle” to powieść, dla której trzeba znaleźć czas i przeczytać ją za jedym-dwoma posiedzeniami. Mnogość bohaterów, wydarzeń i z pozoru nieistotnych szczegółów sprawia, że trzeba jej także poświęcić sporo uwagi. Turton stosuje zabiegi wyprowadzające czytelnika w pole dokładnie w taki sam mistrzowski sposób, jak robiła to Królowa Kryminału.
Chciałabym powiedzieć, że mam zastrzeżenia - głównie w związku z elementem fantastycznym, który nie do końca jest w moim guście, ale przecież zostałam przez Wydawcę lojalnie ostrzeżona, o czym jest ta powieść. Zatem, koniec końców, nie żałuję, że ostatecznie zdecydowałam się na tę lekturę, a zakończenie zaskoczyło mnie dokładnie tak samo, jak w przypadku powieści Christie.
I chylę czoła przed autorem, albowiem mogę sobie jedynie wyobrazić, jak wyglądał plan tej powieści.
Moja ocena: 👍👍👍👍/5
Tytuł: Siedem śmierci Evelyn Hardcastle
Autor: Stuart Turton
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 544
Data wydania: 27 lutego 2019
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu: