Praktycznie każda z moich współprac z wydawnictwami rozpoczęła się od propozycji z ich strony. Na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje, w których to ja tak bardzo chciałam jakiś tytuł, że uznałam, że zapytam i tylko jeden raz propozycja stałej współpracy wyszła ode mnie, ale dopiero po tym, jak to wydawnictwo napisało do mnie w sprawie konkretnego tytułu.
Nie, nie uważam, że w wysyłaniu propozycji współpracy do wydawnictwa jest coś złego, osobiście po prostu nie widzę powodu, dla którego miałabym wkładać dodatkową pracę w to, co robię, kiedy jedynym moim wynagrodzeniem za to jest egzemplarz książki (i to często niepełnowartościowy).
Współpraca z wydawnictwami
Są wydawnictwa, z którymi współpraca przebiega nienagannie, a kontakt jest zawsze bardzo miły i rzetelny. Są też jednak takie, które działają chaotycznie, nielogicznie, a już nie daj Boże - przez agencje zewnętrzne… Niestety po kontaktach z niektórymi przedstawicielami wydawnictw pozostaje jedynie niesmak.
Poniżej przedstawiam najczęstsze sytuacje, w których pojawia się ów niesmak, a które przy częstym powtarzaniu się sprawiają, że współpraca nie przebiega pomyślnie dla żadnej ze stron.
Forma komunikacji
Nie mam nic przeciwko temu, że wydawnictwa wysyłają maile zbiorcze. O ile zostało to poprzedzone indywidualnym nawiązaniem współpracy. Nie jest jakoś szczególnie trudnym zadaniem napisanie szablonu z propozycją współpracy, w którym w razie potrzeby zmienia się jedynie zaimek osobowy. Oczywiście, że znacznie przyjemniej jest otrzymać maila, który jest kierowany bezpośrednio do danej osoby i są wydawnictwa, od których takie maile się otrzymuje, ale wiadomo, że roboty jest dużo, wszyscy jesteśmy ludźmi, niech to już będzie ten szablon. Później mogą to być maile zbiorcze typu: „Szanowni Państwo, zbliża się premiera książki X, czy jesteście Państwo zainteresowani…”. Wydaje się to oczywiste, dlaczego więc o tym wspominam? Otóż dlatego, że prowadzi nas to bezpośrednio do punktu drugiego:
Nierówne traktowanie
Jeśli już dane wydawnictwo nawiązało z kimś współpracę, powinno zadbać o to, by taka osoba otrzymywała propozycje książek do recenzji. Tymczasem często wygląda to tak, że wchodzi się na Instagram, przegląda zdjęcia czy stories, a tam mnóstwo osób pokazuje jakąś książkę tego wydawnictwa. A ja siedzę i sobie myślę: „o, zapowiada się świetnie, dlaczego nie napisali do mnie?”. I tak raz, drugi, trzeci… Nie ma czegoś takiego, jak „bloger gorszego sortu” - albo się z kimś współpracuje albo nie. Jeśli wydawca posiada ograniczoną liczbę egzemplarzy danego tytułu, propozycja nadal powinna wyjść do wszystkich współpracujących blogerów, ale z zaznaczeniem, że „kto pierwszy, ten lepszy”. Wysyłanie propozycji do „wybrańców” jest nierównym traktowaniem i niestety może wrócić rykoszetem.
Zdaję sobie sprawę z tego, że w wydawnictwach pracuje dużo ludzi, a każdy może być odpowiedzialny za inny dział, czy nawet za inny tytuł. Nie zmienia to jednak faktu, że lista kontaktów powinna być jedna, aby druga strona nie czuła się pominięta. Owszem, można napisać do wydawnictwa „Ej, a ja też bym chciał/a tę książkę, mogę dostać?”. Ale pierwsze odczucie, czyli to negatywne, niestety zostaje.
Podobnie ma się sprawa przy repostowaniu zdjęć na profilu wydawnictwa czy udostępnianiu stories. Jeśli już się na to, drodzy Państwo, decydujecie, to powinno to dotyczyć wszystkich. Wybiórcze udostępnienia lub repostowanie zdjęć ciągle tych samych osób wysyła sygnał, że ktoś jest dla Państwa mniej lub bardziej ważny. „Kółka wzajemnej adoracji” są fajne, ale tylko wewnątrz - na zewnątrz spotykają się z ostrą krytyką, która nie działa na niczyją korzyść.
Jest jeszcze kwestia zawartości paczek z książkami. Wysłanie do wybranej grupy osób dodatkowych „giftów” jest w mojej opinii nie w porządku. Albo wysyła się do wszystkich to samo albo do nikogo. Zwłaszcza że według moich obserwacji (a także osób, z którymi rozmawiałam na ten temat) wcale nie jest tak, że te dodatki są wysyłane do osób, które mają największe zasięgi, co jeszcze można jakoś usprawiedliwić. Tymczasem wcale nie w tym rzecz, co pozwala przypuszczać, że pies jest pogrzebany w personalnych sympatiach, a na to miejsca w biznesie nie ma. My, blogerzy, jesteśmy poniekąd klientami wydawnictwa. Klientami, którzy posiadają tablicę reklamową i mają moc w polecaniu danych tytułów. Klient końcowy rzadko patrzy na to, z jakiego wydawnictwa pochodzi dana książka - bardziej go interesuje autor. Tymczasem klient-bloger, kiedy jest z niewiadomych powodów traktowany gorzej, częściej będzie współpracować z tymi, którzy są wobec niego fair. Działa tutaj zasada wzajemności: recenzje tytułów z dobrej współpracy pojawią się szybciej, istnieje też większe prawdopodobieństwo większej ilości publikacji na Instagramie. Jest to naturalny i bardzo ludzki mechanizm: jak ktoś jest dla mnie miły, to ja dla niego też będę. I po instagramowym bookstagramie bardzo to widać.
Brak uzgodnienia warunków
Jeden z najczęstszych błędów, czyli automatyczne zakładanie, że skoro ktoś otrzymał książkę, to na pewno pojawi się jej recenzja. A do tego jeszcze oceny na LC, Empiku i w innych miejscach. Otóż nie. O ile nie została ustalona forma współpracy, obie strony się do czegoś nie zobowiązały i nie zaakceptowały warunków, wydawca może liczyć co najwyżej na pokazanie książki na stories. Tutaj wracamy do punktu pierwszego, czyli nawiązania współpracy. To kluczowy moment, podczas którego powinny zostać ustalone szczegóły. W innym wypadku nikt nie ma prawa mieć pretensji do blogera za brak recenzji. To samo dotyczy książek, które zostają wysłane bez zapowiedzi. Taka książka MOŻE, ale nie musi zostać przez blogera zrecenzowana.
Dobrą praktyką jest albo ustalenie warunków współpracy z góry albo ustalanie jej przed każdą wysyłką. Pozwala to na uniknięcie nieporozumień.
Egzemplarz recenzencki
A skoro już o „szczegółach” mowa… Wydawać by się mogło, że naturalną kwestią jest wysłanie blogerowi egzemplarza finalnego. Okazuje się, że bardzo często o ów egzemplarz należy się upomnieć, a często i to nie pomaga. Drodzy Wydawcy, książka jest częścią (a najczęściej całością) wynagrodzenia, jakie blogerzy otrzymują za swoją pracę.
Najuczciwsze jest poinformowanie blogera z góry, już w trakcie proponowania egzemplarza recenzenckiego, że finalną książkę otrzyma, jak tylko zostanie ona wydrukowana. I wysłanie jej bez upominania się przez blogera…
Zakończenie współpracy bez uprzedzenia
Drodzy Wydawcy, w biznesie nie ma miejsca na obrażalstwo. Ktoś „zjechał” wydaną przez Was książkę? Podziękujcie za lekturę, napiszcie, że jest Wam przykro, że nie przypadła ona tej osobie do gustu i wyraźcie nadzieję, że z następną będzie lepiej. Obrażanie się szkodzi. I szkodzi Wam, drodzy Wydawcy. Bloger więcej nie dostanie od Was książki? Z całym szacunkiem, ale nas wszystkich raczej stać na to, by sobie te książki kupić. Pytanie, czy Was stać na to, żeby tracić praktycznie darmowe lub niewiele kosztujące miejsce na reklamę i narażać się na krążące w światku blogerskim informacje o tym, że jak się napisze szczerą opinię, to współpraca znika szybciej, niż się pojawiła. Oczywiście nie mówimy tutaj o recenzjach faktycznie kogoś obrażających, a o tych merytorycznych. Książka nie jest zupą pomidorową i niestety nie każdemu czytelnikowi każdy tytuł się spodoba.
Brak odpowiedzi
I dochodzimy do ostatniej, ale chyba najgorszej „zbrodni” we współpracy.
Rzadko, naprawdę BARDZO rzadko, wychodzę z pytaniem, czy mogłabym otrzymać jakiś tytuł do recenzji. Wychodzę z założenia, że jak nie zapytam, to się nie dowiem. Zdarzyło się to dosłownie kilka razy i nie wiem, czy się powtórzy.
BRAK ODPOWIEDZI JEST GORSZY OD ODMOWY.
Dwa razy pisałam z prostym pytaniem do pewnego wydawnictwa w prywatnej wiadomości na Instagramie. Nie, nie mailowo, bo owo wydawnictwo również wcześniej kontaktowało się ze mną w ten sposób. Kanał komunikacji jak każdy inny. I wiecie co? Kupię sobie tę książkę. Kupię, przeczytam i prawdopodobnie słowem o tym nie wspomnę ani w moich social mediach ani na blogu. Choćby to była najlepsza książka tego roku. Nie należę do osób, które robią na złość i nie będę wypisywać nigdzie negatywnych opinii na jej temat, a muszę podkreślić, że spotkałam w społeczności Instagrama takie osoby. I były to posty, pod którymi pojawiały się dziesiątki komentarzy w stylu: „Dzięki, chciałem/am to przeczytać, ale po Twojej opinii już po to nie sięgnę”. W internecie nic nie ginie, a nawet więcej: negatywne opinie rozchodzą się znacznie lepiej, niż peany.
To oczywiście nie jest jedyna sytuacja, kiedy spotkałam się z brakiem odpowiedzi, ale akurat najświeższa, dlatego podaję ją jako przykład.
To nie czarna magia...
Zmiana powyższych zachowań jest banalnie prosta, a jednak wydaje się, że dla niektórych domów wydawniczych słowa „organizacja pracy” brzmią dokładnie jak „hokus pokus” - można je głośno wypowiedzieć i czekać, aż zadzieje się magia. A wystarczy do magicznego kotła wrzucić garść samodyscypliny, szczyptę rozsądku i systematyczności oraz odrobinę kultury osobistej, a może nam się upichcić skuteczny eliksir, po którego spożyciu wszystkim będzie się żyło lepiej, a podejmowane działania marketingowe przyniosą lepsze efekty.
Dla uzupełnienia dodam jeszcze, że oczywiście my, blogerzy, też mamy swoje za uszami, ale często wynika to z braku ustalonych konkretów współpracy, a na te nalegać powinny głównie wydawnictwa. Sądzę, że pomogłoby to szczególnie w weryfikacji rzetelnych współprac i zaoszczędziło wydawnictwom dziesiątek wysłanych książek, z którymi następnie nic się nie zadziało. Widzę wielu dużych blogerów, którzy przyjmują dziennie po kilka paczek z książkami, na których recenzje próżno czekać... Nie oznacza to oczywiście, że należy narzucać zabójcze terminy, bo wtedy nikt z nas się nie wyrobi, a szczególnie ci, dla których blogowanie nie jest głównym źródłem utrzymania, ale podstawowa zasada jest jedna: nie zrecenzowałeś/aś książki, którą od nas otrzymałeś? Nie wysyłamy kolejnych.
Ten blogersko-wydawniczy światek mógłby być nieco przyjemniejszy dla wszystkich, a nade wszystko skuteczniejszy, gdyby wprowadzić do niego pewne zasady. Nie łudzę się jednak i mam świadomość, że ten tekst prawdopodobnie nic nie zmieni i zginie w odmętach internetu jako kolejne narzekanie niewdzięcznego blogera.
Miało być tak pięknie, a wyjdzie jak zwykle.
Pozostaje jedynie wzruszać ramionami na wydawnictwa, które traktują mnie i wielu mi podobnych jako blogerów gorszego sortu i skupić się na współpracach z wydawnictwami, które stosują dobre praktyki i szanują swoich współpracowników. I choć nie jest ich wiele, to są dla mnie bezcenne.
Za każdą inną książkę zapłacę kartą MasterCard.
P.S. Żeby nie było niesprawiedliwie, wkrótce powstanie tekst o drugiej stronie, czyli o grzeszkach blogerów. 😉