W poprzedniej odsłonie pisałam o minusach współpracy z wydawnictwami (tekst znajdziecie tu), zatem - dla zachowania równowagi i sprawiedliwości - przyszedł czas, aby się przyjrzeć drugiej stronie medalu. Blogerzy książkowi dzielą się bowiem na dwie grupy: tych rzetelnych i szczerych oraz… na całą resztę. Tak w każdym razie wynika z moich obserwacji.
Biorę je wszystkie!
Chciwość to jeden z siedmiu grzechów głównych, a blogerzy książkowi tę chciwość praktykują na każdym kroku. I o ile zrozumiałe jest, że jak zaczynają do człowieka spływać pierwsze propozycje współprac, to rzuca się na każdą jak szczerbaty na suchary, o tyle w późniejszym czasie powinna następować selekcja. Niestety moje obserwacje wskazują, że jest mnóstwo osób, które biorą wszystko, jak leci: od obyczajówki po kryminał, przez poradniki i reportaże, do literatury młodzieżowej, a nawet i dla dzieci. W tym ostatnim nie byłoby nic dziwnego, gdyby ów bloger dziecko posiadał…
Zapytacie: co w tym złego? Przecież można mieć szerokie zainteresowania!
A i owszem, można, a nawet się chwali, tyle tylko, że otrzymywanie pięciu nowych książek dziennie automatycznie równa się temu, że większość z nich nie zostanie przeczytana.
Tak, wiem, że czasem, a nawet pokuszę się o tezę, że w większości przypadków, wystarczy książkę pokazać na Instagramie, żeby wzbudzić nią zainteresowanie - wcale nie trzeba pisać jej recenzji. W czym więc problem?
W zwyczajnym i starym jak świat oszustwie. A konkretniej: w wysypie recenzji zwanych przeze mnie „gównorecenzjami”, które z rzetelnością nie mają nic wspólnego, bo zostały napisane… bez czytania książki. To widać, serio. Teksty pełne ogólnych sformułowań, opis fabuły zerżnięty z okładki, brak wyraźnie zarysowanej własnej opinii albo - co jeszcze gorsze - opinia brzmiąca: „fajnie się czytało, polecam!”…
Tego typu „recenzji” jest całe mnóstwo, nawet duże i znane konta bookstagramowe mają na swoich kontach takie teksty, co jest tym bardziej przerażające i - moim zdaniem - obrzydliwe, że w większości książki, o których pisze się w takich recenzjach nie mają opinii neutralnej, a pozytywną… Czyli: „widać, że nie przeczytałem/am, ale i tak Wam polecę, przecież nie napiszę źle, bo… nie czytałem/am”…
A najzabawniej jest wtedy, kiedy czytamy taką opinię, która została napisana przez osobę, która daną książkę objęła patronatem. I wzięła za to pieniądze.
…i wszystkie chwalę!
Nie znam ani jednej osoby, która w ciągu ostatniego roku nie trafiła na choć jedną lekturę, która nie przypadła jej do gustu. Tymczasem w blogowym światku książkowym zdaje się, że większość blogerów czyta same dobre książki… Szczerze zazdroszczę! Ja nawet przy solidnej selekcji, jakiej dokonuję podczas zamawiania egzemplarzy recenzenckich, przynajmniej raz na jakiś czas trafiam na zgniłe jajo. A po opisie fabuły naprawdę sądziłam, że skorupka jest nienaruszona i że środek będzie cacy…
Okazuje się jednak, że naprawdę da się czytać wyłącznie książki „genialne”, „rewelacyjne”, „majstersztyki”, a każda jest lepsza, niż poprzednia.
Dlaczego? Ano dlatego, że zdaje się, że żyjemy w czasach, kiedy książka jest przedmiotem niebywale kosztownym, dlatego trzeba się kurczowo trzymać współpracy recenzenckiej i pisać same dobre opinie, bo nie daj Boże wydawnictwo obrazi się za szczerość (patrz: felieton o wydawcach) i zostanie się bez książek! No przecież nie można sobie na to pozwolić, bo nie stać nas na ich kupowanie…
Oczywiście jest też możliwość, że ktoś jest po prostu mało wymagający i faktycznie wszystko mu się podoba, ale niestety wiarygodność blogerów jest coraz bardziej bliska zeru, a ja osobiście ufam tylko kilku osobom, bo wiem, że są szczere w swoich poleceniach.
Wydawnictwo takie złe!
Nikt nie lubi ludzi, którzy narzekają. A ja nie lubię ludzi, którzy narzekają, bo dostali coś za darmo, ale poczta/kurier to zmaltretował i jest jazda na całego, jakie to wydawnictwa są be i fuj, że nie stać ich na lepsze zapakowanie książki i że w ogóle (uwaga, autentyk!) „ja nie będę robić zdjęć książce, która ma zagięty róg, bo mi to popsuje wygląd feedu na Instagramie!”.
Oczywiście nie jest fajne, kiedy książka dociera w kiepskim stanie. Ale jeszcze gorsza jest publiczna niesprawiedliwa chłosta. Można udostępnić stories i napisać, że poczta czy kurier zawaliły, co faktycznie jest nie do przyjęcia i nie powinno tak wyglądać, ale zwalanie winy na wydawnictwo i publiczne ogłaszanie, że są beznadziejni i że w ogóle jak tak można jest moim zdaniem bardzo nie na miejscu. W firmach są różne ustalenia, różne budżety i osoby odpowiedzialne za wysyłkę mogą nie mieć żadnego wpływu na to, że jedyną dostępną dla nich opcją pakowania jest koperta bąbelkowa, która - jak wszyscy wiemy - rzadko kiedy przeżywa w całości starcie z bezwzględną machiną Poczty Polskiej, gdzie paczki traktuje się gorzej niż worki z ziemniakami…
Nie zapominajmy również o tych, którzy narzekają, że dostali książkę z pieczątką w środku albo z autografem autora (a owszem, tacy również się zdarzają…), bo przecież książki nie można później sprzedać… Ach, złe te wydawnictwa, oj, złe!
…a autor jeszcze gorszy!
Wyobraźcie sobie, że można być do tego stopnia bezczelnym, małostkowym i mściwym, żeby napisać do autora z pretensjami, że wydawnictwo nie zaproponowało blogerowi patronatu i że w ogóle „dlaczego, przecież ja jestem taki zajebisty?!”, a później - w ramach zadośćuczynienia za krzywdę, jakiej ów bloger z tego tytułu doznał - nie zrecenzować książki WCALE? I wiecie, to wina tego biednego autora, że wydawca „źle” wybrał patronów. Pomijam już kwestię tego, że ów bloger wcale jakimś specjalnym fanem wcześniejszych książek autora nie był, a objęcie książki jego patronatem kończy się jedynie na zorganizowaniu jednego czy dwóch rozdań…
Blogerzy potrafią również żebrać u pisarzy o ich książki, bo „ja bym bardzo chciał/a przeczytać, proszę mi wysłać!”, czego nawet komentować nie będę, bo jest to dla mnie zwyczajnie żenujące.
Wielu, a w mojej opinii zbyt wielu, blogerów książkowych strasznie zadziera nosa. Wydaje się, że skoro mają więcej niż 10k obserwujących na Instagramie, to oni są już KIMŚ i to kimś ważniejszym od pisarza. Tak jakby napisanie opinii o książce było wyczynem znacznie bardziej wymagającym niż napisanie książki…
---
---
Dajcie, dajcie jeszcze!
Czyli wieczne żebranie… „Drogi wydawco, organizuję rozdanie z okazji moich urodzin, daj książkę…”. „Drogi wydawco, organizuję rozdanie, bo wstało dzisiaj słońce, daj książkę…”
Żeby nie było - nie mam nic przeciwko rozdaniom i konkursom. Pod warunkiem, że ich głównym celem jest promocja konkretnego tytułu, czy autora. Czy nawet wydawnictwa. Nie rozumiem za to ściągania dziesiątek książek od różnych wydawnictw po to tylko, żeby je rozdać na łapu capu wedle własnego widzimisię, co nie służy promocji nikogo innego, jak… samego siebie. „Patrzcie, jaki/a jestem super i daję wam książki!” Oczywiście nikt się na to nie obruszy, bo przecież można dostać książki za darmo, ale dlaczego wydawnictwa się na to zgadzają? Tego nie rozumiem.
Inną kwestią jest zbieranie książek od wydawców na promocję na przykład jakiegoś kryminalnego festiwalu - wtedy taki bloger promuje nie tylko siebie, ale również taką akcję. I to jest jak najbardziej ok.
Dajcie mi patronat, a ja… nie zrobię nic
Pomijając kwestię tego, że nie rozumiem tego całego patronowania i rzucania się blogerów na to, żeby ich logo znalazło się na okładce książki (nie znam nikogo, kto by patrzył na patronów i później wchodził na te strony…), to w większości przypadków wygląda to tak, że blogerzy nie robią absolutnie nic, żeby taką książkę faktycznie promować. Oczywiście uogólniam, bo są takie osoby, które rzeczywiście są zachwycone daną lekturą i chcą się tym zachwytem podzielić z innymi, ale większość robi absolutne minimum, czyli recenzja plus rozdanie. Czyli to samo, co robi multum ludzi, którzy patronami nie są… Ale w gruncie rzeczy ciężko mieć o to pretensje, jeśli pozostali patroni medialni (portale, gazety itp.) dają kiepski przykład. I tu powinno wkroczyć wydawnictwo i zadbać o to, żeby ta promocja miała ręce i nogi. No ale to już oddzielny temat, który zresztą poruszałam kiedyś w innym tekście.
Kupię sobie followersów i lajki, to dostanę więcej książek
Doszliśmy do punktu, w którym ciężko będzie mi nie rzucać mięsem. Proceder znany wszystkim, a i tak nadal popularny. I tak, dotyka również bookstagrama - zarówno polskiego, jak i zagraniczne. Punkt, który osobiście mnie boli (i nie tylko mnie), bo człowiek ciężko pracuje, przykłada się, rozwija w robieniu zdjęć, prowadzi rzetelnie bloga, a jakaś Karyna kupi sobie obserwatorów, zapisze się do jakiejś lajkowej grupy wsparcia, wrzuci gówniane zdjęcie i bęc! Współprace się sypią z lewa i prawa… Oczywiście tutaj jest sporo winy wydawnictw i braku znajomości narzędzi do sprawdzenia konta, albo nawet i zwyczajnych zasad działania social mediów. To widać, a osoby, które faktycznie obserwują takie konta, zwyczajnie dają się nabrać i dają przyzwolenie na takie praktyki. Kiedy tymczasem same często mają lepsze zdjęcia i kontent, a tym samym są zwyczajnie pokrzywdzone przez - nie bójmy się nazwać tego po imieniu - oszustów.
...
To tylko kilka przykładów, ale takich najbardziej rzucających mi się w oczy. Zdaję sobie sprawę, że ktoś się może po tym tekście obrazić, chociaż wytykałam palcami osoby, których już nie ma w gronie moich obserwatorów i których ja sama nie obserwuję - głównie ze względu na powyższe powody. Starałam się napisać ten tekst bardzo ogólnie, a jeśli ktoś poczuje się osobiście dotknięty… to znaczy, że trafiłam. Oczywiście nie musicie się ze mną zgadzać, macie do tego pełne prawo, tak jak ja mam prawo do wypowiedzenia swojego zdania. I właśnie to zrobiłam narażając się pewnie wielu osobom, które klikną „unfollow”. No coż, życie.