Rok temu na Krakowskie Targi Książki nie pojechałam ze względu na problemy zdrowotne. Postanowiłam sobie to zatem odbić w tym roku i z wielką przyjemnością spakowałam walizkę na wyjazd. Planu specjalnego na same targi nie miałam, nie zależało mi na spotkaniu na samych targach żadnego konkretnego autora (inną sprawą były spotkania poza targami), po prostu chciałam… nie oszukujmy się: kupić trochę książek. Nie żeby mi ich brakowało i nie mogłabym ich zamówić przez internet… Ale na targach to co innego. Człowiek wpada w taki przyjemny amok zakupowy, przestaje liczyć pieniądze i sprawdzać stan konta - po prostu cieszy się obcowaniem z książkami w towarzystwie innych ich miłośników. I to jest dla mnie ta największa wartość. Oczywiście spotkania z pisarzami również, ale w tym roku z zagranicznych autorów nie było nikogo, do kogo chciałoby mi się stać w kolejce, co do polskich zaś… tych, których najbardziej lubię, spotkałam prywatnie, poza EXPO i wypiłam z nimi kawę, wino bądź czekoladę. Zatem książki. Tak, same książki były moim celem.
I co?
I kupiłam jedną.
JEDNĄ.
Kiedy już przebiliśmy się przez bezrozumny tłum stojący do sprawdzenia biletów i jakby otumaniony, niepotrafiący iść do przodu i po prostu wejść na teren targów i dotarliśmy na miejsce spotkania z Maciejem Siembiedą, gdzie była zresztą „zbiórka” większości blogerów i bookstagramerów, z którymi chcieliśmy się spotkać, zaczęło się robić coraz gęściej. Po wymianie uprzejmości i uścisków, postanowiliśmy ruszyć dalej. Moim głównym celem było zdobycie przedpremierowo nowej powieści Bernarda Miniera na stoisku Domu Wydawniczego Rebis, a także stoisko Wydawnictwa Pascal w celu nabycia nowej książki Marii Paszyńskiej (Ania ze @spadlomizregala poleca, a ja Ani ufam).
Owszem, do Rebisu dotarliśmy, co proste nie było, bo ludzie w tłumie naprawdę nie potrafią się poruszać, a z drugiej strony to poruszanie bardzo utrudniały kolejki do autorów podpisujących książki na prawie każdym stoisku. I tak w jednym miejscu jednocześnie autografy składał Tochman, Puzyńska i Krajewski - możecie więc sobie wyobrazić, co tam się działo…
Zrobiliśmy kółeczko, zahaczając o stoiska W.A.B. i Czwartej Strony, ale nigdzie nie udało nam się znaleźć skrawka przestrzeni, na którym można by obejrzeć książki i na dłużej postawić stopy bez obawy, że ktoś nam je zaraz zdepcze. Po raz kolejny.
Nie zliczę, ile razy dostałam z łokcia ani ile walizek przejechało mi po butach i obiło piszczele. Cudem uniknęłam też ciosu dzieckiem, bo przecież targi książki to idealne miejsce na spacer z niemowlakiem i kręcenie nim w kółko, przywalając jego główką w przechodniów. Tak, dziecko niewątpliwie było zachwycone rozrywką zapewnioną przez rodziców, a wyraz tego zachwytu słyszało pół hali.
Wytrzymaliśmy nieco ponad godzinę, z czego większość czasu spędziliśmy w punkcie pierwszym.
Drugiej książki nie kupiłam.
Ani żadnej innej.
Źródła donoszą, że Krakowskie Targi Książki odwiedziło w ten weekend 68 tysięcy osób. I co roku jest ten sam problem: miejsce ich organizacji jest kompletnie nieprzystosowane do takiej ilości stoisk i takich tłumów. Już rok temu Jakub Ćwiek napisał, jak się sprawy mają, jednak organizatorzy mają te wszystkie niedogodności w poważaniu i w dalszym ciągu Targi Książki w Krakowie są organizacyjnym niewypałem.
I z własnej nieprzymuszonej więcej tam nie pojadę.