12/14/2019

[FIlm] Kod Dedala

Kino europejskie to kino specyficzne. Mam wrażenie, że bardziej niż na akcji, skupia się na bohaterach i ich emocjach. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby w „Kodzie Dedala” owe emocje były. Owszem, fabularnie otrzymujemy pewne informacje i z obrazu wnioskujemy, że dany bohater coś w określony sposób przeżywa. Ani aktorstwo jednak, ani praca kamery nie oddają jednak tego, co - idę o zakład! - moglibyśmy zobaczyć w scenariuszu „Kodu Dedala” zrealizowanym przez producentów amerykańskich.
Zanim jednak powiem, dlaczego uważam, że ten film jedynie by zyskał, gdyby został nakręcony w którymś z hollywoodzkich studiów, przyjrzyjmy się francuskiemu „Kodowi Dedala”.



Kod Dedala

Dziewięciu tłumaczy zostaje zatrudnionych do przetłumaczenia najnowszej powieści znanego autora bestsellerów. Pracować mają jednocześnie, przez dwa miesiące - tak, aby książka mogła mieć swoją premierę na kilku rynkach jednocześnie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zostają oni zamknięci w bunkrze. Nie mają telefonów ani żadnego innego kontaktu ze światem zewnętrznym. 

Obawa przed przeciekiem jest głównym zmartwieniem wydawcy, zostają więc wprowadzone maksymalne środki ostrożności. Przede wszystkim żaden tłumacz nie otrzymuje tekstu w całości, a jedynie fragmenty - wszyscy te same w tym samym czasie. NIe wolno im wynosić tekstu z pomieszczenia, w którym pracują, podobnie jak laptopów, które są przypięte do biurek linkami Kensingtona, do których klucze posiada jedynie wydawca. Na dokładkę tłumaczy pilnują ochroniarze.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby pewnego dnia wydawca nie otrzymał maila od szantażysty, który twierdzi, że posiada książkę w całości i żąda pieniędzy za to, że nie zostanie ona przez niego opublikowana w sieci.

Jak można się domyślić, w tym momencie all hell breaks loose. Wzajemne oskarżenia, podejrzenia padające w stosunku do każdego i ogólna paranoja, to bardzo skromny opis dalszych wydarzeń, które finalnie prowadzą do tragedii.

A miało być tak pięknie…

Pozwolę sobie pochwalić twórców za zarys fabularny. Nie jest on jednak pomysłem oryginalnym, albowiem wziął się on z prawdziwej historii, która miała miejsce w przypadku jednej z powieści Dana Browna - „Inferno”. Faktycznie było tak, że w obawie przed przeciekami, tłumacze zostali odizolowani od świata na czas pracy z tekstem. Zresztą tytuł oryginalny to „Les Traducteurs”, czyli z francuskiego „Tłumacze”, jednak marketing to marketing, a „Kod Dedala” jednoznacznie kojarzy się z najsłynniejszym dziełem Browna - „Kodem Leonarda Da Vinci”.

Scenarzyści pole do popisu mieli więc tutaj ogromne i można było wprowadzić do bunkra wydarzenia, jakie tylko przynosi do głowy wyobraźnia. I za historię biję brawa, bo fabularnie wyszło tu skrzyżowanie „Przekrętu” z „21” i trylogią „Ocean’s”. Naprawdę kłaniam się w pas.

Realizatorsko natomiast… Nie wiem, czy to była kwestia pracy kamery czy naprawdę kiepskich aktorów, ale nie powiem, żeby ten obraz zrobił na mnie większe wrażenie. Olga Kurylenko, która gra jedną z tłumaczek i kobietę z lekką obsesją na punkcie autora „Kodu Dedala”, znalazła się w tym filmie chyba wyłącznie ze względu na swoją urodę. I owszem, trzeba przyznać, że jest piękną kobietą i przyjemnie się na nią patrzy… dopóki nic nie mówi. Wtedy niestety wychodzi na jaw, że za dużo talentu aktorskiego tutaj nie zobaczymy, a aktorka cały czas ma jeden wyraz twarzy. Zresztą twórcy czy marketingowcy zgrabnie wykorzystali urodę pani Kurylenko umieszczając ją w centralnej części plakatu reklamującego film…

Podobna sytuacja dotyczy odtwórcy roli wydawcy. Choć Lambert Wilson ma aparycję idealną do roli człowieka, któremu zależy jedynie na pieniądzach, to niestety tutaj również gra aktorska kuleje, co szczególnie kłuło w oczy w sytuacjach, kiedy jego bohater poddany był dużemu stresowi. Emocji u tego pana niestety nie doświadczymy, a obejrzymy zaledwie nieudolną próbę ich pokazania.

Jedna gwiazdka na niebie

Ale! Drodzy Państwo, znalazło się w tej produkcji też miejsce dla kogoś, kto całość uratował. Gdyby nie Alex Lawther, mogłabym na koniec tej recenzji powiedzieć, że spokojnie możecie sobie seans darować, bo nic nie stracicie, a o streszczenie pełnej fabuły możecie poprosić kogoś, kto miał okazję „Kod Dedala” obejrzeć. 

Alex Lawther od pierwszej sceny, w której się pojawił, do samego końca królował na ekranie. To jest jego film i to jest chłopak, który tę produkcję ratuje. Tutaj znajdziemy emocje, tutaj możemy poczuć coś do bohatera, a raczej współodczuwać razem z nim. Lawther intryguje, porusza i trafia do widza. Znany z produkcji Netflixa - „The end of the f***ing world” młodziutki aktor ma więcej talentu niż wszyscy jego koledzy z planu „Kodu” razem wzięci.

I teraz dochodzimy do sedna. Gdyby ten scenariusz robili amerykanie, to przede wszystkim obsada nie byłaby… cóż, odważę się to powiedzieć - po francusku sztywna. Po drugie, jestem absolutnie przekonana, że drugie dno i odkrycie zagadki uderzyłoby w widza ze znacznie większą mocą. Po prostu realizacja i sposób pokazania tej historii byłby ciekawszy, bardziej zajmujący, a co za tym idzie - opowieść by się czuło, a nie tylko na nią patrzyło.

„Kod Dedala” to nie jest zły film, ale ratuje go wyłącznie scenariusz i świetny Lawther. Gdyby jednak zabrakło tego czynnika w postaci jednej gwiazdki obdarzonej talentem, można by o tym obrazie zapomnieć w momencie ukazania się napisów końcowych.

Właściwie całą recenzję można zmieścić w dwóch słowach: Alex Lawther.

To on stworzył ten film.

Idźcie do kina dla niego.
Warto.

"Kod Dedala", 2019, reż. Régis Roinsard, scenariusz Régis Roinsard, Romain Compingt, Daniel Presley. Premiera 20 grudnia 2019.
Copyright © 2016 la reine margot , Blogger