11/03/2020

#132 Jessie Burton - Wyznanie

#132 Jessie Burton - Wyznanie

 Są takie książki, po których oczekujemy fajerwerków. Że po przeczytaniu opisu z okładki czujemy, że ta lektura nas usatysfakcjonuje. Że świerzbią nas palce, byle jak najszybciej książkę obmacać, otworzyć i niecierpliwie przewracać kartki. I niestety czasem zdarza się, że te niecierpliwe ruchy spowalniają, a czytanie każdej kolejnej strony zamiast nas ekscytować, to nas nuży… Miałam co do „Wyznania” ogromne nadzieje. 

la reine margot


Jessie Burton - Wyznanie


Rose rozpaczliwie chce poznać prawdę o matce, która opuściła ją, kiedy ta była małym dzieckiem. Ojciec wie niewiele, ale naprowadza ją na trop osoby, która może udzielić Rose więcej informacji. Rose pod fałszywym pretekstem nawiązuje więc kontakt z Constance Holden, pisarką,  która wiele lat temu osiągnęła ogromny sukces i… zniknęła z publicznego życia. Rose wierzy, że  Connie pomoże jej zrozumieć, co stało się z jej matką, jednak nie ma odwagi zapytać pisarki wprost. Mijają tygodnie, a Rose coraz bardziej przywiązuje się do Connie, nie czyni jednak żadnych postępów w rozwikłaniu sprawy zniknięcia matki. Czy kiedykolwiek uda jej się dowiedzieć, czy jej matka żyje? I dlaczego odeszła?


„Wyznanie” pod kątem fabularnym mogę porównać do „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” Taylor Jenkins Raid, odnajduję w nim odrobinę „Powietrza, którym oddychasz” Frances de Pontes Peebles, a momentami podczas lektury przychodziły mi na myśl skojarzenia ze świetnymi „Niksami” Nathana Hilla. Niestety porównania te trafne są wyłącznie pod względem podobieństw fabularnych, ponieważ Burton zabrakło tego „czegoś”, co sprawiłoby, że jej powieść czytałabym z takim samym zainteresowaniem jak wyżej wymienione. 


„Wyzwanie” pozbawione jest zarzuconego na czytelnika haczyka, nie ma tu przynęty, dzięki której po prostu chciałoby się tę powieść czytać. Nie mogę powiedzieć, że jest to zła powieść, bo Burton ratuje fakt zręcznego przeplatania wątków współczesnych z retrospekcjami z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i fakt, że porusza wiele ważnych społecznie tematów. Nade wszystko jest to jednak opowieść o dojrzewaniu, choć właściwie bardziej trafnym określeniem byłaby tutaj po prostu „niedojrzałość”. Bo to właśnie nią obdarzyła ona swoje dwie główne bohaterki. W moim mniemaniu dając im atrybutów owej niedojrzałości aż nadto…


Chęć rozwiązania tajemnicy zniknięcia matki Rose schodzi zatem na drugi plan, a czytelnik chce wiedzieć, czy którakolwiek z kobiet pójdzie w końcu po rozum do głowy. Osobiście nie uważam tego za wystarczający powód do dobrnięcia do końca tej historii i przyznać muszę, że przez większość stron ta powieść mnie po prostu nudziła.


Szkoda, bo gdyby miała w sobie nieco więcej klimatu, gdyby styl autorki był bardziej angażujący, to mogłaby być powieść roku.


Niestety do tego tytułu jest jej daleko.


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:




9/06/2020

#131 Rebbeca Serle - Pięć lat z życia Dannie Kohan

#131 Rebbeca Serle - Pięć lat z życia Dannie Kohan

Lubię od czasu do czasu sięgnąć po coś lżejszego, a już szczególnie w okresie wakacyjnym, kiedy ochota na czytanie przychodzi rzadziej i ustępuje chęci wyjścia z domu i korzystania z pięknej pogody. Wtedy właśnie najlepiej chwycić za coś przyjemnego, niewymagającego, co ma być po prostu czystą rozrywką. I na to właśnie nastawiałam się przed lekturą „Pięciu lat z życia Dannie Kohan”.

la reine margot


Rebecca Serle - Pięć lat z życia Dannie Kohan


Dannie jest bardzo zorganizowaną osobą. Ma wszystko poukładane i zaplanowane. Pewnego grudniowego dnia, po odbyciu rozmowy kwalifikacyjnej w wymarzonej kancelarii prawnej, Dannie idzie na kolację ze swoim chłopakiem. Kiedy ten się jej oświadcza, kolejny element ułożonego życia kobiety wpada na właściwe miejsce. Wszystko w życiu Dannie zaczyna układać się tak, jak sobie zaplanowała.


Kiedy wraca do domu i kładzie się spać… budzi się pięć lat później. W innym mieszkaniu, z innym pierścionkiem na palcu i z… innym narzeczonym. Godzinę później budzi się z powrotem w dobrze sobie znanym świecie, jednak dziwny sen, którego doświadczyła nie opuszcza jej myśli. A już zwłaszcza kiedy poznaje mężczyznę, który jej się przyśnił.


Lekki zawód


Zarówno tytuł, jak i opis powieści, są mylące. Ani nie otrzymujemy tu pięciu lat z życia naszej bohaterki, ani romansu. Jeśli się uprzeć, to można by powiedzieć, że mamy tu piękną opowieść o przyjaźni.


Ale trzeba by się naprawdę uprzeć, bo bohaterowie są odrysowani od kartonu, a cała akcja pozbawiona emocji. Niby te ostatnie powinny się pojawić pod wpływem wydarzeń, które serwuje nam autorka, ale niestety nic takiego się nie dzieje. I to właśnie dlatego, że wszystkie postaci są tutaj nijakie i ciężko się do którejkolwiek z nich przywiązać. Zakończenie niby powinno być wzruszające, a w moim przypadku spotkało się jedynie ze wzruszeniem ramion.


Choć wciągnęłam tę powieść właściwie na jednym tchu, nie wiem, ile dobrego mogę o niej powiedzieć… Mam bardzo mieszane uczucia. Przede wszystkim dlatego, że opis sugeruje zupełnie inną fabułę niż rzeczywiście otrzymujemy. Ponadto tydzień po przeczytaniu tej książki naprawdę niewiele z niej pamiętam. A to już  na pewno niezbyt dobrze o niej świadczy…


Jeśli jednak szukacie czegoś, co po prostu da Wam zajęcie na kilka godzin, to jest to pozycja do rozważenia.


Tytuł: Pięć lat z życia Dannie Kohan

Autor: Rebecca Serle

Wydawnictwo: Czwarta Strona

Data wydania: 12 sierpnia 2020


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:




9/02/2020

#130 Robert Ziębiński - Lockdown

#130 Robert Ziębiński - Lockdown

Kiedy spojrzałam na tytuł tej książki, pierwszą moją myślą było: „Oho, no to się zaczęło!”. Nie mam bowiem złudzeń co do tego, że tegoroczna sytuacja, pandemia i lockdown będą tematem, który autorzy będą albo ignorować umieszczając akcję swoich nowych książek przed albo po pandemii, albo będą go eksploatować. Co gorsze? Trudno jednoznacznie określić, ale właśnie dlatego zdecydowałam się na lekturę nowej powieści Roberta Ziębińskiego. 


la reine margot

Robert Ziębiński - Lockdown


Córka miliarderki, Olgi, zostaje porwana, a kobieta otrzymuje żądanie okupu: ma zapłacić dziesięć milionów złotych. Nic to dla niej, drobne właściwie, problem jednak polega na tym, że wybucha epidemia i następuje lockdown, a rząd zabrania bankom wypłacania klientom większych kwot. Kobieta zostaje przyparta do muru przez okoliczności i musi szukać pieniędzy w innym miejscu.


A takie pieniądze w czasie zamknięcia można zdobyć jedynie od gangsterów.



CO TU SIĘ...?! 


Osobiście zupełnie nie interesowała mnie kwestia tego, czy głównej bohaterce uda się odzyskać córkę. I prolog wprowadzający do tej części fabuły też nie zrobił na mnie wrażenia, bo takich zagrań przeczytałam już zbyt wiele. 


Rysy psychologiczne postaci właściwie tu nie istnieją, ponieważ ich charaktery możemy raczej wyczytać z opisów w narracji, niż wyczuć z ich faktycznego zachowania. Dialogi są oszczędne w treści, choć nie w ilości, a zachowaniom bohaterów brakuje emocji - robią oni jedynie to, do czego zmusił ich autor. Nie mają swojego głosu, są nieco sztywni i... kompletnie niewiarygodni.


Nie należy również zapominać o tytułowym lockdownie, który stanowi kluczowy aspekt świata, w jakim bohaterowie się znajdują. Niestety autor miał tu kilka logicznych potknięć, a zamknięcie i wszystkie towarzyszące mu okoliczności wykorzystywał tylko tam, gdzie było to niezbędne dla podniesienia napięcia, a kiedy mogłoby przeszkadzać bohaterom w ich działaniach… zdawał się zapominać o wykreowanej przez siebie rzeczywistości. 


Fabuła nie jest zatem pozbawiona nieścisłości, a także - na nieszczęście czytelnika - najtańszych zagrywek gatunkowych wziętych prosto z kryminałów i sensacji kategorii B, ale to wszystko blednie przy tempie narzuconym przez Ziębińskiego. Akcja leci tu bowiem na łeb, na szyję i wierzę, że większość czytelników może nie złapać tchu na zastanowienie się nad realizmem pewnych rozwiązań, a przede wszystkim nad logiką niektórych wydarzeń. Autor narobił w Warszawie bałaganu, pozostawił jednak dla swoich bohaterów furtki, a nawet metaforyczne autostrady bez bramek, byle popchnąć sprawy do przodu. I można mu to wybaczyć, bo stworzony przez niego klimat i napięcie, w jakim trzyma czytelnika, sprawiają, że „Lockdown” czyta się najzwyczajniej w świecie na jednym tchu.


Mogłabym wymieniać wadę za wadą, ale prawda jest taka, że ja się przy tej książce najzwyczajniej w świecie dobrze bawiłam. Tak po prostu. Wzięłam ją do ręki i ani się obejrzałam, a byłam w połowie. I na dodatek autentycznie nie poszłam spać, tylko siedziałam i zapamiętale przewracałam kartki. 


Czy może być lepsza rekomendacja thrillera sensacyjnego niż klasyczne: „jeszcze jeden rozdział”, po którym czyta się jeszcze jeden i jeszcze? Nie sądzę. 


Tytuł: Lockdown

Autor: Robert Ziębiński

Wydawnictwo: Kobiece

Data wydania: 2 września 2020


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:




9/01/2020

#129 Paweł Kapusta - Pandemia

#129 Paweł Kapusta - Pandemia

Czasy się zmieniły i nic już nigdy nie będzie takie samo. Poza jednym. Głupota ludzka opiera się wszystkiemu, teraz także koronawirusowi. 

la reine margot


Paweł Kapusta - Pandemia


Paweł Kapusta przedstawia nową rzeczywistość za pomocą rozmów z przedstawicielami różnych zawodów narażonych bezpośrednio na konsekwencje pandemii, ale także specjalistów, a w końcu szczegółowo przedstawiając swoje osobiste doświadczenia z koronawirusem. I jest to lektura bardzo pouczająca. Szczególnie jeśli zestawimy sobie słowa padające z ust byłego już Ministra Zdrowia ze słowami profesora nauk ekonomicznych czy Kierownika Kliniki Chorób Zakaźnych. Jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę fakt, że Kapusta doskonale wie, jakie i jak zadawać pytania, często trafiając zresztą rozmówcę między oczy, to otrzymujemy samo mięso. I taki właśnie powinien być dobry reportaż. 



„Tylko głupi się nie boi”


Paweł Kapusta zebrał w jednej książce wypowiedzi różnych  pracowników ochrony zdrowia, ale nie tylko. Znalazł się tu pracownik handlu, rolnik, pracownik zakładu pogrzebowego, nauczycielka czy listonosz. W szczegóły wchodzić nie będę, bo każdy z punktów widzenia wart jest tego, żeby się z nim zapoznać „z pierwszej ręki”, ale autorowi udało się pokazać, że sytuacja, w której się znajdujemy, dotyczy nas wszystkich. Nie tylko w formie niedogodności związanych z lockdownem czy tego, że dzieci nie chodziły do szkoły. 


Ochrzciliśmy personel medyczny bohaterami, po czym zostali oni obrzuceni nawet nie błotem, a gównem (w ich rękach leży życie Twoje, Twojej rodziny i bliskich). Sprzedawca w sklepie jest śmieciem, bo przecież on „tylko siedzi na kasie albo wykłada towar” (a w jaki inny sposób ten towar miałby się tam znaleźć? Ma się magicznie zmaterializować?). Nauczyciel to człowiek kompletnie nieważny, którym można pomiatać, mimo że jest to osoba odpowiedzialna za wychowanie i edukację naszych dzieci (czyli osób, które w przyszłości mają zarabiać na naszą godną starość). 


Jako społeczeństwo jesteśmy absolutnymi ignorantami, którzy dbają wyłącznie o własny interes. Na dodatek jesteśmy na tyle durni, że jedziemy sobie do Władysławowa, gdzie pchamy się w największe tłumy („nikt mi nie zakaże jechać na wakacje!”), nie nosimy masek („dostanę grzybicy płuc!”), a w sklepach wciąż w kolejkach chuchamy w kark osobie przed nami w imię zasady, że „im bliżej będę stać, tym szybciej kolejka będzie się poruszać”. I robimy to, bo nam wolno, bo demokracja, bo jesteśmy mądrzejsi. I nie dostrzegamy przy tym, że dokładnie tymi działaniami możemy zaszkodzić sami sobie. Że ten „wirus, który sobie ktoś wymyślił, a który tak naprawdę nie istnieje”, przyjdzie z nami do domu i wepchnie nam kogoś bliskiego do grobu. Albo zamknie nas, jedynych żywicieli rodziny, na kwarantannie. Tak dla przykładu... 



Co to będzie?


Bardzo żałuję, że książka pozbawiona jest podsumowania, choć doceniam, że autor pozostawia miejsce do refleksji. I tak, to jest książka dla człowieka myślącego. Nie dla panikarza, który wirusa dostrzega gołym okiem, ale też nie dla tych, którzy twierdzą, że to żadna epidemia, bo „hiszpanka skosiła większe żniwo”. Owszem, stan nie jest tragiczny. Nie, nie padamy jak muchy. Ale pandemia koronawirusa jest faktem, przed którym dziś stoimy - niezależnie od tego, czy ktoś w samego wirusa wierzy czy uważa go za jakiś spisek i zmowę przeciwko „obywatelskim prawom”. Bo niezależnie od tego, co sobie ktoś myśli, pracownicy ochrony zdrowia swoją robotę na nowych zasadach wykonać muszą. Przy obecnym poziomie ignorancji społeczeństwa te siły przerobowe - zarówno placówek, jak i samego personelu, będą spadać. I wtedy zacznie się płacz, że babcia, ciocia, synuś, siostrzyczka nie mogą się dostać do szpitala na leczenie... 


Nie wspominając o kwestii samej kwarantanny, bo jak wszyscy opaleni, objedzeni goframi i rybami urlopowicze wrócą i okaże się, że będą musieli siedzieć na dupach w domach przez nieokreślony czas (znowu: siły przerobowe osób odpowiedzialnych za wymazy, diagnostykę, INFORMACJĘ, są ograniczone!), to, proszę Państwa, kłania się podstawowa ekonomia i wystarczy powiedzieć, że będzie źle. Albo i jeszcze gorzej, biorąc pod uwagę, że przed nami sezon przeziębieniowo-grypowy. 


Więc ja tak sobie na podsumowanie pozwolę zacytować Zygmunta Miłoszewskiego, który podczas odbywania kwarantanny po kontakcie z osobą zakażoną pisał na Facebooku poniższe słowa:


„Noście, kurwa, te maseczki!”.


Sapienti sat. 



Tytuł: Pandemia. Raport z frontu

Autor: Paweł Kapusta

Wydawnictwo: Insignis

Data wydania: 2 września 2020


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:




8/30/2020

#128 Daniel Keyes - Człowiek o 24 twarzach

#128 Daniel Keyes - Człowiek o 24 twarzach

 Długo zbierałam się do tej lektury. Niby temat mnie interesował, ale obawiałam się o sposób narracji i czy faktycznie uda mi się przez nią przebrnąć. A wystarczyło zajrzeć na pierwszą stronę, by się przekonać i miałabym tę książkę już dawno za sobą… Niemniej wcale nie żałuję, że przeczytałam ją dopiero teraz, a nawet powiem więcej: żałuję, że przeczytałam ją tak szybko.


lareinemargotpl

Daniel Keyes - Człowiek o 24 twarzach


Ten nieco fabularyzowany reportaż przedstawia nam niezwykle smutną historię dwudziestu czterech osób mieszkających w jednym ciele. Lub - jak kto woli - człowieka o dwudziestu czterech osobowościach, co jest oczywiście prawidłowym klinicznym określeniem choroby Williama Milligana, aczkolwiek należy wziąć pod uwagę, że choć ciało pozostawało to samo, to jednak osobowości je „zamieszkujące”, stanowiły oddzielny byt.


Każda jednostka miała swoją historię, doświadczenia, wiedzę, a niektóre z nich nawet władały językami obcymi dla pozostałych. I przez bardzo długi czas nie wiedziały o istnieniu innych.


Ciężko zatem patrzeć na to cynicznie i „na chłodno”. Zwłaszcza kiedy uwzględni się całą historię Billego.


Pozycja obowiązkowa

Daniel Keyes prowadzi nas przez opowieść o Billym Milliganie w sposób bardzo uporządkowany. Nie ma tu miejsca na nieścisłości czy niedomówienia. I - co bardzo ważne - nie znajdziemy tu próby oczyszczenia Milligana z przestępstw, które popełnił. Choć cała historia rozpoczyna się od zarzutów gwałtów i otrzymujemy dość szczegółowy opis działań prawników, którzy Milligana bronili, jest to zaledwie wstęp - zarówno do właściwej opowieści, jak i do całego procesu terapeutycznego, jakiemu Billy został poddany.


Choć nie jest to powieść fabularna, nie ma tu zagadki, a dużo szczegółów znajduje się na tylnej okładce, to nie chcę mimo wszystko powiedzieć zbyt wiele. Bo tę książkę naprawdę warto przeczytać. Chociażby po to, by otworzyć swój umysł na takie zagadnienie, jak rozszczepienie osobowości.


Od siebie dodam jedynie tyle, że niesprawiedliwość, jakiej doświadczył Milligan i zwyczajna ludzka podłość, której mu nie szczędzono (również ze strony personelu medycznego w wykwalifikowanych placówkach psychiatrycznych czy polityków!) sprawiły, że ta historia złamała mi serce.


Czytajcie. Niech i Wam złamie.


Tytuł: Człowiek o 24 twarzach

Autor: Daniel Keyes 

Wydawnictwo: Wielka Litera

Data wydania: 23 września 2015

8/23/2020

#127 Guillaume Musso - Sekretne życie pisarzy

#127 Guillaume Musso - Sekretne życie pisarzy

 Guillaume Musso to jeden z tych pisarzy, na których książki czekam z utęsknieniem. Polubiłam jego powieści już parę ładnych lat temu i od tamtej pory każda nowość musi wpaść w moje ręce. Niestety nie wszystkie pozycje tego autora spotykają się z moim entuzjazmem, a ubiegłoroczny „Zjazd absolwentów” wręcz mnie rozczarował. Dlatego do „Sekretnego życia pisarzy” podchodziłam z rezerwą.



Guillaume Musso - Sekretne życie pisarzy


Uznany pisarz, Nathan Fawles, dwadzieścia lat temu zakończył swoją literacką karierę, wyprowadził się na niewielką francuską wyspę, gdzie i tak od czasu do czasu znajdzie go jakiś dziennikarz czy fan, a Fawles nie waha się używać strzelby, by wypędzić natrętów ze swojego terenu. 


Pewnego dnia ulega jednak urokowi pewnej szwajcarskiej dziennikarki. I choć intuicja podpowiada mu, że kobieta zwiastuje kłopoty, mimo to zaprasza ją do swojego domu.


Tego samego dnia na wyspie zostają znalezione kobiece zwłoki.



To nadal nie to


Kto czytał jakąkolwiek książkę spod pióra Musso, ten mniej więcej wie, czego się spodziewać. Ja przeczytałam ich kilka i od kilku lat czekam na powrót Musso z czasów „Papierowej dziewczyny”. Niestety zarówno poprzednia książka autora, jak i „Sekretne życie pisarzy” to wciąż nie to, czego bym chciała.


Przyznaję, że książkę czyta się bardzo dobrze, akcja jest dynamiczna, a styl poprawny. Fabularnie jednak „Sekretne życie pisarzy” nie do końca wpisuje się w moje gusta. Przyczyna leży w finale powieści, który choć zaskakuje, to jest po prostu niewiarygodny. Forma podania owego rozwiązania całej sprawy również pozostawia wiele do życzenia. Nie ma bowiem nic gorszego, niż wyjaśnienie podane w formie wypowiedzi bohatera, który tłumaczy się komuś ze swoich czynów. Jest to zagranie godne kryminału klasy B, a przecież Musso to znacznie wyższa liga!


Muszę jednak podkreślić, że choć zastrzeżeń mam sporo, a przede wszystkim tęsknię za realizmem magicznym w wykonaniu tego autora, to „Sekretne życie pisarzy” wciągnęłam praktycznie na jednym tchu. I wcale nie dlatego, że książka ma ledwie 280 stron, a dlatego, że jest po prostu dobrze napisana.


Tytuł: Sekretne życie pisarzy

Autor: Guillaume Musso

Wydawnictwo: Albatros

Data wydania: 12 sierpnia 2020


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:



8/03/2020

#126 Robert Małecki - Żałobnica

#126 Robert Małecki - Żałobnica

Pamiętam, jakby to było wczoraj, swoje pierwsze spotkanie z twórczością Roberta Małeckiego. Był rok 2017, właśnie wybrałam się na Krakowskie Targi Książki, a na czas poza targami zabrałam ze sobą debiutancką książkę Małeckiego, „Najgorsze dopiero nadejdzie”. Jeszcze nie zdążyłam nawet do niej zajrzeć, ale przez nieuwagę zostawiłam ją w torebce i cały dzień ją ze sobą targałam. Jakbym wierzyła w takie rzeczy, to powiedziałabym, że to był znak, bo była to znakomita lektura, która sprawiła, że dziś Robert Małecki należy do grona moich ulubionych polskich pisarzy. I choć druga seria spod pióra Małeckiego nie do końca wpasowała się w moje czytelnicze gusta (i przyznaję - przeczytałam jedynie pierwszą część), bacznie śledzę rozwój literackiej kariery autora i niecierpliwie czekałam na jakąś powieść stand alone. I właśnie się doczekałam.


la reine margot


Robert Małecki - Żałobnica


Anna właśnie została wdową. Jej mąż zginął w wypadku, a wraz z nim śmierć na miejscu poniosła pasierbica Anny. Wydawać by się mogło, że to największy problem bohaterki i powód do smutku, tymczasem Anna ma na głowie znacznie więcej kłopotów. Kobieta bowiem obraca się w sieci kłamstw i tajemnic, a największa z nich ciągnie się za nią od wielu lat…


O fabule "Żałobnicy" można oczywiście powiedzieć znacznie, znacznie więcej, jednak odnoszę wrażenie, że każda, choćby pozornie niewinna informacja o tym, co dzieje się w tej książce, może zepsuć jej odbiór. Dlatego pozwoliłam sobie na bardzo oszczędny opis, abyście i Wy mogli wpaść w zastawione przez Małeckiego pułapki.


la reine margot


Thriller psychologiczny?


To nie jest Robert Małecki, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Nie znajdziemy w „Żałobnicy” ani żmudnego śledztwa jak w przypadku historii z trylogii o Grossie, ani sensacyjnych rozwiązań fabularnych z serii o Benerze. Czego zatem możecie się spodziewać po najnowszej powieści autora?


„Żałobnica” to niby thriller psychologiczny, aczkolwiek ja bym ją jednak postawiła przy dobrej literaturze obyczajowej. Do thrillera brakuje jej nieco napięcia, poczucia zagrożenia, które wyziera z kart powieści, a czytelnik pożera zdania łapczywie, byle jak najszybciej dowiedzieć się, kiedy główny bohater będzie już bezpieczny. Czegoś tu zabrakło, co jednak w żaden sposób nie wpłynęło na przyjemność obcowania z lekturą. 


Małecki nastrój w „Żałobnicy” kreuje niespiesznie, akcja nie leci tu na łeb na szyję, co ma swoje plusy. Czuć tutaj, jak bardzo całość jest przemyślana. I choć w połowie lektury już chciałam powiedzieć, że wiem, jak to wszystko się skończy, autor fachowo zagrał mi na nosie i poprowadził akcję w zupełnie innym kierunku. I chwała mu za to!


Nie mogę powiedzieć, że poczułam sympatię do głównej bohaterki, ale prawda jest taka, że bohater nie musi być sympatyczny. On ma być dobrze i wiarygodnie skonstruowany. A Anna, tytułowa żałobnica, taka właśnie jest.


Mam wrażenie, że Małecki zrobił naprawdę duży krok do przodu i nie miałabym nic przeciwko temu, żeby w jego dalszym dorobku pojawiały się już wyłącznie pojedyncze książki. Czuję, że z jednej na drugą byłyby one coraz lepsze. 


Ja już zatem wyczekuję Małeckiego w kolejnej odsłonie, a Wam polecam „Żałobnicę”. Nie będziecie żałować!


Tytuł: Żałobnica

Autor: Robert Małecki

Wydawnictwo: Czwarta Strona

Data wydania: 12 sierpnia 2020


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:



7/21/2020

#125 Kerry Fisher - Matka (prawie) idealna

#125 Kerry Fisher - Matka (prawie) idealna
Jeśli chodzi o filmy, to komedie romantyczne są moim absolutnym guilty pleasure. Uwielbiam te urocze historyjki zawsze oparte o ten sam schemat: ona poznaje jego, zakochują się w sobie, następuje jakiś dramatyczny moment, przez który ich drogi na moment się rozchodzą, a później dostajemy słodki happy end. Każda komedia romantyczna wygląda dokładnie tak samo, różni się jedynie koncepcją fabularną, ale mechanizm pozostaje taki sam. W książkach wygląda to identycznie, tylko niestety najczęściej nie da się tego czytać - styl, język, poziom inteligencji bohaterów nierzadko pozostawiają wiele do życzenia. Dlatego obawiałam się lektury „Matki (prawie) idealnej”, bo spodziewałam się przesłodzonej historii z irytującymi bohaterami. Całe szczęście moje obawy zostały rozwiane już podczas lektury pierwszych stron.

lareinemargotpl

Kerry Fisher - Matka (prawie) idealna


Maia reprezentuje klasę robotniczą. Mieszka w biednej dzielnicy z dwójką dzieci i partnerem, który zamiast szukać pracy, wyleguje się na kanapie i oczekuje, że Maia na wszystko zarobi. Kobieta tymczasem urabia sobie ręce po łokcie sprzątając domy bogatych ludzi.

Pewnego dnia Maia odbiera telefon od prawnika jednej z kobiet, u których sprzątała. Okazuje się, że starsza pani zapisała jej w spadku niemałe pieniądze. Jest jednak jeden haczyk: pieniądze mogą zostać przeznaczone wyłącznie na jeden cel, a mianowicie na posłanie dzieci Mai do prywatnej szkoły.

Maia oczywiście przyjmuje spadek, w końcu chce, by jej dzieci miały lepszy start w życie, niż ona sama. Okazuje się jednak, że sprawa wcale nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Nauka w prywatnej szkole wiąże się bowiem ze sporymi dodatkowymi wydatkami, a na leniwego partnera Maya oczywiście liczyć nie może.

Posłanie dzieci do prywatnej szkoły, poza oczywistą zaletą zapewnienia im wartościowej edukacji, niespodziewanie przynosi również plusy w postaci nowej przyjaciółki, a także zainteresowania jednego z nauczycieli…

Przyzwoita komedia romantyczna


Oczywiście można przewidzieć, jak się ta historia skończy, ale Fisher zapewnia nam po drodze trochę fabularnych niespodzianek, które sprawiają, że powieść czyta się z ogromnym zainteresowaniem. Styl autorki jest lekki i przyjemny, przez strony mknie się z prędkością błyskawicy, a perypetie głównej bohaterki miejscami wywołują co najmniej uśmiech, choć przyznaję, że były momenty, kiedy lektura doprowadziła mnie również do chichotu. I bynajmniej nie szyderczego.

„Matka (prawie) idealna” to naprawdę bardzo przyjemna komedia romantyczna, która - jak przystało na ten gatunek - działa na wyobraźnię i budzi marzycielską stronę naszej natury. Polecam wszystkim, którzy potrzebują oderwania od rzeczywistości i mają ochotę na coś lekkiego, ale zgrabnie napisanego. 

Tytuł: Matka (prawie) idealna
Autor: Kerry Fisher
Wydawnictwo: Literackie
Data wydania: 15 lipca 2020


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


7/16/2020

#124 Przemysław Semczuk - Cyklon

#124 Przemysław Semczuk - Cyklon
Od jakiegoś czasu można zauważyć wzrost zainteresowania pisarzy tematyką II Wojny Światowej. W samym tylko styczniu tego roku wyszło kilkanaście mniej lub bardziej fabularyzowanych pozycji opartych na wydarzeniach związanych z tamtymi czasami. Od tamtej pory pojawiło się oczywiście wiele nowych, a ostatnio swoją premierę miał „Cyklon” Przemysława Semczuka.

lareinemargotpl

Przemysław Semczuk - Cyklon


Jeden pogrzeb, jedna stypa, kilku kluczowych uczestników i wiele tajemnic, które po raz pierwszy ujrzą światło dzienne. Dwie siostry, które większość swojego czasu przeżyły nie wiedząc o swoim istnieniu. Jedna z nich poszukuje odpowiedzi na temat swojego pochodzenia i powodów oddania jej do adopcji. Druga jej w tym pomaga, sama dowiadując się przy tym, jak wiele z tego, w co całe życie wierzyła, jest nieprawdą.

Historia oparta na faktach


Nie włożyłabym „Cyklonu” pomiędzy powieści obozowe. Określiłabym to raczej jako powieść, która zaledwie ociera się o tamte wydarzenia, choć faktycznie sednem całej historii jest właśnie okres II Wojny Światowej. 

Semczuk uplótł zgrabną opowieść, która prowadzi czytelnika krok po kroku do - niestety - spodziewanego rozwiązania. Trudno powiedzieć, czy każdy czytelnik domyśli się rozwiązania zagadki, mnie niestety finał niczym nie zaskoczył. 

Chciałabym powiedzieć, że jest to powieść świetnie napisana, ale nie mogę - za bardzo czuć w niej reporterskie zacięcie pisarza, brakuje emocji, które ta historia powinna w czytelniku wzbudzać. Dialogi i niektóre opisy są miejscami „płaskie” i proste. Po skończonej lekturze można wręcz odczuć rozczarowanie, że ta opowieść została odarta z uczuć bohaterów. Potencjał miała bowiem ogromny.

Nie mogę jednak powiedzieć, że to zła lektura i nie chciałabym także nikogo do niej zniechęcać. Biorąc pod uwagę fakty za nią stojące i świetny research autora, który czuć na każdej stronie, uważam, że jest to pozycja warta uwagi. 

Styl Semczuka może i jest oszczędny, przez co całość mieści się na niecałych trzystu stronach, nie można jednak powiedzieć, że jest to czytadło, które wchodzi w jeden wieczór i można o nim zapomnieć. Na uwagę zasługuje tu przede wszystkim konstrukcja powieści i sposób, w jaki autor odsłania przed czytelnikiem kolejne kawałki układanki za pomocą kilku perspektyw, z których każda dokłada kolejny puzzel do całokształtu prawdziwej historii kryjącej się pod ogromną siecią kłamstw i pozorów. 

Gdyby położyć większy nacisk na warstwę psychologiczną i emocjonalną, „Cyklon” mógłby być naprawdę znakomity. Mimo to jest książką, po którą naprawdę warto sięgnąć.


Tytuł: Cyklon
Autor: Przemysław Semczuk
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 10 czerwca 2020


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Autorowi oraz Wydawnictwu:

7/03/2020

#123 Taylor Jenkins Reid - Daisy Jones & The Six

#123 Taylor Jenkins Reid - Daisy Jones & The Six
Czekałam na tę książkę od momentu, w którym przeczytałam ostatnią stronę „Siedmiu mężów Evelyn Hugo”. A było to w czerwcu ubiegłego roku. Niemal trzynaście miesięcy - dla każdego czytelnika to ogrom czasu na zawieszenie autorowi poprzeczki na bardzo wysokim poziomie. Od kiedy jednak poznałam datę premiery, zaczęłam obawiać się, czy aby jednak nie mam zbyt wygórowanych oczekiwań i czy lektura mnie nie rozczaruje. Wczoraj książka w końcu trafiła w moje ręce i po rozpoczęciu lektury zdałam sobie sprawę, że jej konstrukcja jest dość nietypowa i zaczęłam lekko kręcić nosem. Jednak fakt, że już dzisiaj pojawia się recenzja, dobitnie świadczy o tym, że wszystkie moje obawy zostały rozwiane już po kilku stronach. 

lareinemargotpl

Taylor Jenkins Reid - Daisy Jones & The Six


„Daisy Jones & The Six” to opowieść o powstaniu zespołu The Six, do którego dołączyła po jakimś czasie wokalistka Daisy Jones. Jest to historia miłości do muzyki, ale też narkotyków i niekończących się imprez. W końcu, jest to opowieść o drodze na szczyt, widoku, jaki się z niego rozpościera, a także o wszystkim tym, co może sprawić, że widok, choć piękny, nie zastępuje prawdziwego życia i nie rozwiązuje problemów. To losy ludzi, którzy stworzyli coś niesamowitego i osiągnęli niebywały sukces. I musieli za to zapłacić.

Kraina rock’n’rollem płynąca


Już przy „Siedmiu mężach Evelyn Hugo” (recenzja tutaj) mówiłam, że gdyby każda prawdziwa biografia była pisana tak dobrze, to nie w ogóle nie sięgałabym po inne gatunki literackie. Przy „Daisy Jones & The Six” autorka przeszła jednak samą siebie. Nie można pominąć tutaj faktu, że zarówno Reid, jak i jej redaktor i wydawca wykazali się nie lada odwagą i pewnością siebie publikując powieść fabularną w formule wywiadu z członkami zespołu i ich bliskimi. I choć pomysł wydaje się nieco absurdalny i można pomyśleć, że skoro nie mówimy tu o realnych postaciach, prawdziwych sławach, to zabraknie nam tego dreszczyku emocji, który towarzyszy każdemu człowiekowi, który zagląda za kulisy. 

Na przekór temu Reid stworzyła nie tylko naprawdę wciągającą i fascynującą historię, ale sprawiła też, że podczas lektury człowiek całym sobą pragnie usłyszeć muzykę tworzoną przez Daisy Jones & The Six. Jakim wspaniałym przeżyciem byłoby czytanie tej powieści przy akompaniamencie rytmu perkusji, emocjonujących zawodzeń gitary i elektryzujących głosów Daisy Jones i Billego Dunne’a! Ponieważ jednak mamy do czynienia z fikcją, jeśli tylko jesteśmy wystarczająco wrażliwi muzycznie, możemy sobie te wszystkie dźwięki wyobrazić.

Daisy Jones & The Six mogliby istnieć naprawdę. Gdyby mi nie powiedziano, a tylko dano tę książkę do przeczytania, zarzekałabym się, że taki zespół musiał istnieć. I szukałabym ich nagrań w internecie. 

Choć forma, jaką autorka wybrała do przekazania nam tej historii, w teorii nie pozwala na silne oddziaływanie na wyobraźnię czytelnika, przysięgam, że Reid udało się sprawić, że ja tę muzykę słyszałam. 

Głośno i wyraźnie. 

Tytuł: Daisy Jones & The Six
Autor: Taylor Jenkins Reid
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Data wydania: 15 lipca 2020

Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


7/01/2020

#122 Ilaria Tuti - Śpiąca nimfa

#122 Ilaria Tuti - Śpiąca nimfa
Rok temu czytałam debiutancką powieść Ilarii Tuti, „Kwiaty nad piekłem”. Nie szalałam z zachwytu, ale naprawdę bardzo podobał mi się zarówno styl autorki, pomysł na fabułę, jak i kreacja głównych bohaterów. Dlatego cieszyłam się bardzo, kiedy w moje ręce wpadła kolejna część, bo choć z kryminałami jest mi ostatnio bardzo nie po drodze, Tuti dodałam do listy wyjątków. 

lareinemargotpl

Ilaria Tuti - Śpiąca nimfa


W „Śpiącej nimfie” wraz ze znanymi nam z poprzedniej części bohaterami, Teresą Battaglią i Massimo Marinim, podążamy tropem obrazu, który został w całości namalowany ludzką krwią. Autor dzieła jest schorowanym starcem, który z wyboru od wielu lat nie wypowiedział ani jednego słowa, dlatego Teresa i Massimo muszą szukać innych śladów, które mogłyby im pomóc w rozwiązaniu zagadki, która ma swoje źródło w wydarzeniach z czasów II Wojny Światowej. Nie ułatwiają im tego prywatne problemy, z którymi się borykają. 

Szału nie ma...


Opisuję fabułę bardzo oszczędnie, żeby nie napisać nic, co mogłoby zepsuć lekturę komuś, kto z tą serią jeszcze nie miał do czynienia. Nie ułatwia mi to zadania napisania opinii na temat tej powieści, ponieważ wątek obyczajowy dotyczący osoby Teresy Battagli jest tutaj najciekawszą częścią i przyznam szczerze, że gdyby nie on, to chyba bym przez tę powieść nie przebrnęła…

O ile główna oś fabularna, czyli historia obrazu, a więc tytułowej „Śpiącej nimfy”, na początku bardzo mnie zaintrygowała, o tyle im głębiej w tę opowieść wchodziłam, tym bardziej traciłam zainteresowanie. Całość jest bardzo spójna i, mówiąc kolokwialnie, trzyma się kupy, ale gdzieś w połowie powieści zaczęła się robić zbyt zagmatwana i śledzenie naszych policjantów, jak jeżdżą w tę i z powrotem zwyczajnie mnie nużyło. Nie chcę nikogo zniechęcać, problem bowiem może być we mnie, bo od jakiegoś czasu kryminały mi kompletnie nie leżą…

Jest jedna rzecz, która mi w tej powieści naprawdę bardzo nie podeszła. Jest ona bowiem napisana strasznie poetyckim językiem. Wszelkie opisy natury, pogody czy uczuć zdawały mi się wręcz przepoetyzowane. Nie wiem, na ile jest to winą tłumaczenia, a na ile samej autorki, ale kiedy czytałam zdania w stylu: „głęboki jak otchłanie ludzkiej duszy”, to po prostu przewracałam oczami. A tego typu kwiatków jest w tej książce tyle, że oczy się o nie non stop potykają.

Wspomnę również, że w żadnej książce nie widziałam tyle razy słowa „wszakże”, co tutaj. I tak, naprawdę mi to przeszkadzało.

Całość oceniam jako przyzwoity kryminał, ale niestety bez szału i z przykrością stwierdzam, że za dwa, może trzy tygodnie, nie będę już pamiętała, o czym była ta książka. A szkoda, bo liczyłam, że przełamie moją obecną niechęć do gatunku.

Tytuł: Śpiąca nimfa
Autor: Ilaria Tuti
Wydawnictwo: Sonia Draga
Data wydania: 10 czerwca 2020


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


6/18/2020

#121 Nathan Hill - Niksy

#121 Nathan Hill - Niksy
Są takie książki, które muszą swoje odczekać. Odstać na regale, zebrać trochę kurzu, stracić zapach świeżego druku. I gdyby książka miała uczucia, to mogłaby nawet stracić nadzieję, że ktoś ją w końcu weźmie do rąk, położy na opatulonych kocem kolanach i będzie pieścił opuszkami palców jej strony i zachłannie spijał wydrukowane na nich litery. „Niksy” tę nadzieję pewnie straciły już dawno. Aż tu nagle, zupełnie niespodziewanie, bez zapowiedzi, zostały zdjęte z półki i przeczytane od deski do deski. Nie za jednym posiedzeniem, w końcu mają grubo ponad osiemset stron, ale ktoś się nimi zajmował przez kilka dni, przedłużając ich przyjemność z bycia w centrum zainteresowania. Ktoś delektował się nimi i zachwycał, po czym gładząc ich okładkę odstawił je z powrotem na ich miejsce. Tym razem jednak nie było smutno wracać pomiędzy inne książki. Bo zarówno „Niksy”, jak i czytelnik, są w pełni usatysfakcjonowani obcowaniem ze sobą przez tych kilka dni.

lareinemargotpl

Nathan Hill - Niksy


Samuel jest dorosłym mężczyzną, który nigdy nie przebolał, że matka opuściła go, kiedy miał jedenaście lat. Wszystko, co od tamtej pory zrobił w swoim życiu, było - bardziej lub mniej świadomie - podporządkowane marzeniu o tym, by pokazać jej, że wcale nie była dla niego ważna i świetnie poradził sobie bez niej.

Prawda jest jednak taka, że Samuela można by określić mianem nieudacznika, który wcale ze swojego życia nie jest zadowolony. 

Pewnego dnia splot okoliczności sprowadza jego matkę z powrotem do jego życia. Samuel zaczyna grzebać w jej przeszłości, a dawne wydarzenia rzucają światło na powody jej odejścia. Wcale jednak nie jest powiedziane, że Samuel je zrozumie.

Poza przeszłością jego matki, otrzymujemy również wgląd w dzieciństwo samego Samuela sprzed jej odejścia. W dzieciństwo i wydarzenia, które będą miały swoje konsekwencje w dorosłym życiu mężczyzny.

Literatura wyższych lotów


Od pierwszej strony wiedziałam, że trzymam w rękach książkę wyjątkową. Objętość nieco mnie przerażała, jednak z tak grubymi powieściami, które okazują się być naprawdę dobre, jest jak z przyzwoitym serialem - człowiek przywiązuje się do bohaterów znacznie bardziej, niż w przypadku powieści o połowę chudszej.

Nathan Hill napisał powieść, której najmocniejszą stroną jest warstwa psychologiczna. Tym, co najbardziej u Hilla uderza i co można wyczytać między wierszami, jest straszny fakt tego, jak bardzo wzorce z dzieciństwa (lub ich brak) i proces pierwszych socjalizacji wpływają na całe nasze życie: na poglądy i przekonania, a finalnie - na nasze zachowania. Jak bardzo nasze życie determinuje to, co przytrafia nam się w dzieciństwie i na czym - siłą rzeczy wynikającą z wieku i braku dojrzałości - nie za bardzo jesteśmy w stanie się uczyć. Nie wspominając o niezwykle potrzebnym przepracowaniu traum, które jako dzieci odbieramy zupełnie inaczej, bo ich nie rozumiemy. 

lareinemargotpl

Mistrz długich zdań 


Uwielbiam długie zdania. Jeśli są prawidłowo złożone i zachowują sens, a do tego nie składają się z niepotrzebnych słów, tylko faktycznie niosą treść, a ta z kolei zabarwiona jest odpowiednią dawką emocji, jest to miód na moje czytelnicze serce i prawdziwa uczta dla umysłu. Kiedy więc na kartach tej powieści napotkałam zdanie zajmujące, ni mniej ni więcej, a SZESNAŚCIE STRON, zdanie, które miało charakter zarówno informacyjny, jak i emocjonalny, nie miałam wyjścia i musiałam uznać Nathana Hilla za mistrza. Niewielu jest bowiem pisarzy, u których byłabym w stanie to zaakceptować. W „Królu” Twardocha trafiłam kiedyś na zdanie długości mniej więcej trzech czwartych strony i nie mogłam przez nie przebrnąć. U Hilla tymczasem nie dość, że wręcz chłonęłam czytane słowa, to również z każdą przewracaną kartką odczuwałam emocje, które autor w tym jednym, niesamowicie długim zdaniu zawarł. Brak kropki odnotowałam już na pierwszej stronie, na drugiej zaczęłam wątpić, czy owej kropki jednak nie przegapiłam, a po trzeciej już musiałam przekartkować cały rozdział, żeby się upewnić w swoich podejrzeniach.

Szesnaście stron. Mistrzostwo. 

I tu nie mogę nie pogratulować tłumaczowi, Jerzemu Kozłowskiemu, bo przekład jest po prostu znakomity!

Nie obyło się bez minusów


Jedyny zarzut, jaki mogę wobec tej powieści wystosować, jedyna rzecz, która naprawdę mi przeszkadzała, to sporadycznie powtarzający się oddzielny zapis „nie” z przymiotnikami. Oczywiście przy 850 stronach można by powiedzieć, że to drobiazg, że kilka razy pojawił się taki błąd, jednak mnie takie kwestie bardzo irytują. Literówki jestem w stanie wybaczyć - zdarza się, wiem z doświadczenia, że czytając tekst kilkukrotnie, nawet przez kilka osób, czasem po prostu nie da się czegoś nie przegapić. Takie błędy są jednak dla mnie bardzo rażące, zwłaszcza że zwykle swoją pewność poddaję w wątpliwość i albo muszę sprawę zweryfikować ze słownikiem, albo dane słowo zwyczajnie sobie gdzieś zapisać, żeby je sprawdzić ze swoją automatyczną pamięcią, albo - co najgorsze - próbuję błąd zignorować, co nigdy się nie udaje, a w rezultacie potrafię się wyłączyć podczas czytania kilku kolejnych zdań i zamiast rejestrować ich sens, toczę w myślach debatę o tym, czy faktycznie był to błąd, czy może jednak się pomyliłam... 

Pomijając jednak tę kwestię, „Niksy” to powieść, o której mogę powiedzieć, że naprawdę żałuję, że ją skończyłam i że zazdroszczę wszystkim, którzy mają ją jeszcze przed sobą.


Tytuł: Niksy
Autor: Nathan Hill
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 11 września 2017


Książka pochodzi z domowej biblioteczki.
Copyright © 2016 la reine margot , Blogger