3/22/2020

#112 Karolina Macios - Czarne morze

#112 Karolina Macios - Czarne morze
Są takie książki, które wciągają od pierwszego zdania i choć nie są idealne, momentami wręcz nieco irytują, to czyta się je z zapartym tchem. Czasem po prostu powieść ma w sobie to „coś”. To ciężkie do określenia, nieco magiczne „coś”, co sprawia, że książka jest nieodkładalna. I właśnie taką książką jest „Czarne morze” Karoliny Macios.


Karolina Macios - Czarne morze


Joanna całe życie żyje w przekonaniu o tym, że posiada niezwykły dar, dzięki któremu po dotknięciu innej osoby widzi jej wspomnienia i poznaje jej tajemnice. Dla Joanny jednak nie jest to przyjemna sprawa, a kobieta od dzieciństwa kojarzy swoją umiejętność z negatywnymi sytuacjami.

Wracając z Gdyni, gdzie wraz z mężem i córką odwiedzała swoją matkę, dochodzi do wypadku, po którym całe życie Joanny zostaje wywrócone do góry nogami. 

Kobieta nie wie, co się z nią dzieje, co wydarzyło się przed wyjazdem z Gdyni, a na dodatek jej córka została odesłana do rodziców męża na czas jej rekonwalescencji po wypadku. Problem w tym, że nikt nie pozwala Joannie porozmawiać z córką nawet przez telefon… 

Gdzie jest córka Joanny? Co dzieje się z nią samą? I jaki ma to związek z jej przeszłością?

Thriller z naciskiem na „psychologiczny”


Zanim dotrze się do końca tej historii, można odnieść wrażenie, że to naprawdę świetna powieść. Nie brakuje napięcia, a tempo akcji jest dobrze wyważone. Nade wszystko jednak to, co zasługuje na brawa, to fakt, że Macios udało się skonstruować wstęp do swojej opowieści w sposób niebywale intrygujący. Dzięki temu przez kolejne strony chce się mknąć, byle poznać rozwiązanie tej historii.

Niestety koniec przynosi rozczarowanie. Wyjaśnienie całej sprawy jest sztampowe do bólu (i to podwójnie!), co jest dla czytelnika sporym zawodem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Macios zrobiła naprawdę świetną robotę przy konstrukcji swojej głównej bohaterki. Joanna jest bowiem postacią bardzo wiarygodną, mimo że jej historia, a szczególnie jej wyjątkowy „dar” mogą początkowo sprawiać inne wrażenie. Dlatego bardzo żałuję, że tak dobrze wykreowana postać zyskała ostatecznie banalną otoczkę, której nie brak w innych tego typu książkach…

Jest jeszcze jedna kwestia, która może podzielić czytelników. Macios ma tendencję do upychania wspomnień w narracji dotyczącej teraźniejszości, co miejscami zajmuje nawet kilka stron. Z jednej strony jest to ogromny minus, bo człowiek zapomina, w jakim miejscu była akcja „tu i teraz”. Z drugiej jest to zabieg, dzięki któremu czytelnikowi udziela się napięcie bohaterki, a nagłe przechodzenie między perspektywami czasowymi sprawia, że wyraźnie czuć, że mamy do czynienia z thrillerem psychologicznym. I to pełną gębą.

Zatem choć można mieć wobec tej powieści kilka zarzutów, to ostatecznie należy podkreślić, że Macios ma duży potencjał. „Czarne morze” czyta się bowiem znakomicie, a - koniec końców - przecież to jest w tego typu literaturze najważniejsze, prawda? 

Tytuł: Czarne morze
Autor: Karolina Macios
Wydawnictwo: Wielka Litera
Liczba stron: 304
Data wydania: 25 marca 2020


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


3/11/2020

#111 Maciej Siembieda - Wotum

#111 Maciej Siembieda - Wotum
W dobie nadprodukcji książek i pędu na ilość, bardzo cenię sobie autorów, którzy w poważaniu mają pisanie na akord. Jednym z nich jest Maciej Siembieda, który wydaje jedną książkę na rok. I choć najchętniej czytałabym jego nowe powieści co kwartał, rozumiem, że napisanie historii dopracowanej w każdym szczególe wymaga czasu. Dobra powieść jest warta tego, by trochę poprzebierać z niecierpliwości nóżkami, prawda?

lareinemargotpl

Maciej Siembieda - Wotum


W najnowszej powieści Siembiedy znów spotykamy się z sympatycznym prokuratorem IPN, Jakubem Kanią. Tradycyjnie jednak, jak w każdej powieści autora, to nie on jest tutaj głównym bohaterem, choć Siembieda z każdą częścią wprowadza nas coraz głębiej w życie prywatne Kani. Dzięki temu czytelnik otrzymuje rozbudowaną warstwę obyczajową, która jest jednak idealnie wyważona i nigdy nie przesłania ani nie przyćmiewa głównego wątku.

Tym ostatnim, a zarazem głównym „bohaterem” powieści, jest największa świętość naszego Kościoła, czyli obraz Czarnej Madonny, do którego co roku pielgrzymują tysiące wiernych. Nie dość, że obraz zostaje zaatakowany, to pod znakiem zapytania stoi jego autentyczność. Jak można się domyślić, nikomu nie zależy na rozgłosie i prowadzeniu oficjalnego śledztwa.

Rozwikłanie zagadki, kto stoi za zamachem na świętość, należy do Jakuba Kani, na którego dyskrecję liczą wszyscy zainteresowani. Nie pozwalają oni jednak na poruszanie tematu autentyczności obrazu… Tylko czy Kania zdoła się oprzeć?

Fikcja versus fakty


Siembieda zdążył już przyzwyczaić swoich czytelników do tego, że jego historie nie są nigdy wyssane z palca. Tak jest też oczywiście w przypadku „Wotum”, choć nie będę zdradzać, która część opowieści jest prawdziwa, żeby nikomu nie zepsuć lektury.

Autor nie bał się podnieść ręki na Kościół, skrywane przezeń tajemnice i zamiatanie brudów pod dywan. Zrobił to jednak z właściwym dla siebie wyczuciem, więc szukający taniej sensacji będą rozczarowani. Siembieda bowiem więcej mówi między wierszami i skłania czytelnika do myślenia, niż wskazuje palcem na niewłaściwe i nie do końca moralne praktyki religijnych przedstawicieli zarówno Kościoła, jak i świata polityki.

Muszę przyznać, że główny wątek interesował mnie tu jednak najmniej. Nie jestem osobą religijną, od instytucji Kościoła trzymam się z daleka, dewocjonalia uważam za wyciąganie pieniędzy od naiwnych, a świętością są dla mnie zupełnie inne rzeczy niż obraz z Częstochowy… Dlatego do tej części fabuły „Wotum” podeszłam zupełnie bez emocji, choć wprowadzenie do historii przedstawione przez autora w prologu zapowiadało, że będzie inaczej.

Z zaciekawieniem jednak podążałam śladami prokuratora i obserwowałam wątki poboczne, które rekompensowały mi mój brak zainteresowania obrazem. 

Danie główne być może nie zaspokoiło moich oczekiwań, ale deser w postaci uwielbianego przeze mnie wyważonego, dojrzałego i błyskotliwego stylu skutecznie naprawił to wrażenie.

Instrukcja obsługi pralki


Książek Siembiedy łaknę jak kania dżdżu. Autor oczarował mnie swoją twórczością już jakiś czas temu, a „Miejscem i imieniem” zawiesił sobie poprzeczkę moich oczekiwań bardzo, bardzo wysoko. Nie mogę sobie jednak pozwolić na patrzenie na nowe powieści przez pryzmat „Miejsca i imienia”. Gdybym tak robiła, musiałabym powiedzieć, że rozczarowało mnie zarówno „Wotum”, jak i ubiegłoroczny „Gambit”, a gdybym „444” czytała po „Miejscu i imieniu”, musiałabym powiedzieć to samo. 

Każdy czytelnik ma w zbiorze twórczości danego autora ten jeden ulubiony tytuł, po którym nic już nie będzie dla niego aż tak dobre. Dla mnie jest to „Miejsce i imię”, dla innych będzie to inna książka Siembiedy.

Nie zmienia to jednak faktu, że Maciej Siembieda to jeden z moich ulubionych polskich pisarzy. Nie tylko dlatego, że „Miejsce i imię” wryło się na stałe w moją pamięć, a za bohaterem tej powieści tęsknię jak za przyjacielem. Prozę Siembiedy cenię przede wszystkim za to, że autor nie próbuje czytelnikowi niczego udowodnić, nie ściga się z innymi twórcami i nie sięga po chwytliwe, acz nie zawsze przekonujące twisty fabularne. Maciej Siembieda pisze tak, jak sam chce, a nie tak, jak ktoś mógłby oczekiwać i pozostaje przy tym wierny faktom nigdy nie naginając ich dla potrzeb fabularnej opowieści. I da się to odczuć w każdym zdaniu. Myślę, że właśnie dzięki tej wierności własnym przekonaniom tak dobrze się go czyta - zarówno w wydaniu fabularnym, jak i w reportażu czy nawet w postach w mediach społecznościowych. 

Dlatego mimo że w tematach religijnych jestem absolutną ignorantką i kompletnie mnie nie interesowały losy obrazu, „Wotum” przeczytałam z przyjemnością. 

Jak dla mnie Siembieda może pisać nawet o obsłudze pralki, a i tak będę się delektować każdym zdaniem.

Tytuł: Wotum
Autor: Maciej Siembieda
Wydawnictwo: Agora
Liczba stron: 380
Data wydania: 11.03.2020

Za możliwość przedpremierowej lektury oraz egzemplarz finalny powieści serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


3/07/2020

#110 Donato Carrisi - W labiryncie

#110 Donato Carrisi - W labiryncie
Są takie książki, które opisem fabuły potrafią tak zainteresować, że wprost przebiera się nogami z niecierpliwości, żeby je dostać w swoje ręce. Tak właśnie było w przypadku „W labiryncie” - nie mogłam się doczekać, kiedy powieść do mnie trafi, a kiedy już to nastąpiło, porzuciłam aktualnie czytaną książkę i rzuciłam się na dzieło Donato Carrisiego. Oczekiwałam mieszanki thrillera psychologicznego z rasowym kryminałem, tymczasem skończyło się na mieszance, owszem, ale niedowierzania i rozczarowania…

lareinemargotpl

Donato Carrisi - W labiryncie


Samantha miała trzynaście lat, kiedy ślad po niej zaginął. Policja bezskutecznie jej poszukiwała, a zrozpaczeni rodzice nastolatki zatrudnili prywatnego detektywa, który wziął od nich grube pieniądze, a roboty nie wykonał.

Nie, żeby Bruno Genko nie chciał jej wykonać. Chciał, ale już w momencie podejmowania się tego zlecenia wiedział, że szanse na znalezienie Sam są niewielkie.

Mija piętnaście lat, a dziewczyna pojawia się znikąd. W jaki sposób uciekła swojemu porywaczowi? Gdzie była przetrzymywana przez cały ten czas i co się z nią działo? I - co najważniejsze - kim jest jej oprawca?

Wydawać by się mogło, że odpowiedź na to ostatnie pytanie uda się uzyskać za pomocą terapii prowadzonej przez doktora Greena. 

Tymczasem detektyw Genko nękany wyrzutami sumienia, że nie udało mu się znaleźć dziewczynki, która musiała przez piętnaście długich lat cierpieć niewyobrażalne katusze, na nowo podejmuje się próby znalezienia porywacza. 

Uważaj, czego pragniesz


Po przeczytaniu opisu marzył mi się porządny thriller. Spodziewałam się konkretnego grzebania w głowie Samanthy przez wykwalifikowanego psychologa, liczyłam na niepokojące retrospekcje, które finalnie doprowadzą do sprawcy. Miałam nadzieję, że jego motywacje będą burzyć krew w żyłach. Że z zapartym tchem będę śledzić przebieg śledztwa detektywa…

Nie dostałam żadnej z tych rzeczy. To, co trafiło do moich rąk, jest przeciętnie napisanym i nie wzbudzającym większych emocji kryminałem z absolutnie niewiarygodnymi rozwiązaniami fabularnymi. Psychologii tu tyle, co kot napłakał, a sceny z udziałem policyjnego profilera i Samanthy są nie dość, że sztuczne, to cała ta relacja jest kompletnie zmarginalizowana ślamazarnym śledztwem detektywa. Dodać muszę, że detektywa, który jest zupełnie nijaki…

To moje pierwsze spotkanie z piórem włoskiego pisarza, ale jeśli we wszystkich jego książkach bohaterowie są tak kiepsko wykreowani, to chyba ostatnie. Pomijam kwestię tego, że nikogo nie da się tu lubić, bo na tej podstawie nie ocenia się warsztatu pisarza. Ale biorąc pod uwagę to, że owi bohaterowie są kompletnie niewiarygodni i nie wzbudzają w czytelniku żadnych emocji, można już wysnuć pewne wnioski…

Niewiarygodna historia


Nie mogę nie wspomnieć o tym, że cała historia, motywacje sprawcy i niektóre elementy śledztwa detektywa są totalnie abstrakcyjne. Nie jestem w stanie uwierzyć w to, co napisał Carrisi i nawet przy odrobinie dobrej woli nie kupuję rozwiązania, jakim poczęstował swoich czytelników. Szczególnie motywacje porywacza są dla mnie kompletnie niezrozumiałe i nie mają psychologicznych podstaw. 

To ostatnie może być winą sposobu, w jaki cała ta historia została przedstawiona, a przez całą lekturę odnosiłam wrażenie, że autor bardzo chciał przekazać coś głębszego, ale ślizgał się po powierzchni zagadnienia. Carissi wydaje się próbować uratować sytuację wciskając nagle pod koniec swojej książki jeden rozdział z perspektywą oprawcy Samanthy, w którym… wszystko czytelnikowi tłumaczy. Gorzej być nie mogło…

Na dodatek zakończenie, które miało czytelnika wbić w fotel albo przynajmniej sprawić, że uniesie brwi i szerzej otworzy oczy ze zdziwienia, stało się jedynie gwoździem do trumny. Po takiej byle jakiej historii ciężko by było uratować całość jednym twistem, który - choć się go nie spodziewałam - wywołał we mnie jedynie westchnienie rozczarowania.

Zastanawiałam się, czy jestem w stanie znaleźć jakiś plus. I jestem! Książka ma tylko 336 stron! 

Nie poszłam za swoją własną radą i nie odłożyłam tej książki wyłącznie dlatego, że do samego końca miałam nadzieję, że jednak Carrisi mnie pozytywnie zaskoczy… Nie lubię pisać negatywnych recenzji, ale bardziej nie lubię czytać słabych książek.

A ta niestety taka była.

Nawet bardzo.

Tytuł: W labiryncie
Autor: Donato Carrisi
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 336

Data wydania: 26 lutego 2020

Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:


Copyright © 2016 la reine margot , Blogger