9/28/2021

#144 Anna Chaber - Zaproś mnie na pumpkin latte

#144 Anna Chaber - Zaproś mnie na pumpkin latte

 Jestem wymagającym czytelnikiem. Nie zadowalam się byle historyjką, czepiam się absolutnie wszystkiego, do czego przyczepić się można i potrafię napisać recenzję bardzo nieprzychylną. Nie ma u mnie czegoś takiego jak „taryfa ulgowa”. Nawet w przypadku debiutów. A z takim przecież przy „Zaproś mnie na pumpkin latte” mamy do czynienia. 


la reine margot

Anna Chaber - Zaproś mnie na pumpkin latte


Paula pracuje w korporacji, gdzie sumiennie wykonuje swoje obowiązki i czeka na upragniony awans. Grzecznie siedzi na swoim krześle i obserwuje, jak wszyscy wokół awansują, a ona jest przez szefostwo pomijana, mimo że ona jest od nich lepsza. Nie umie się jednak postawić szefowi i walczyć o swoje, a na dodatek spada na nią organizacja jesiennego eventu. Tymczasem dziewczyna nie znosi jesieni i wszystkiego, co z nią związane, ponieważ kojarzy jej się to z pewnym wydarzeniem z przeszłości…


Greg jest baristą. Z zamiłowania, nie z przymusu. Nikt nie wie o kawie więcej niż on. Marzy o własnej kawiarni, w której nie będzie korporacyjnych wymogów wciskania klientom niepotrzebnych dodatków. Nie ma jednak wystarczających funduszy na rozpoczęcie własnego biznesu. Organizowany przez firmę konkurs na najlepszego baristę w kraju i główna wygrana mogłyby mu jednak w tym pomóc.


Kontakty tych dwojga nie wykraczają poza złożenie przez dziewczynę zamówienia przy ladzie. Do czasu…


_



_


Idealnie jesienny klimat


Podchodziłam do tej książki trochę jak pies do jeża, z obawą, że otrzymam infantylny, słodkopierdzący romansik, a autorka utarła mi nosa. Okazało się bowiem, że jest to dość przyjemna lektura, której oddałam dwa wieczory i nie był to czas stracony. Polubiłam się z bohaterami, wciągnęła mnie opisana przez Chaber historia i wprowadziła mnie w iście jesienny nastrój - łącznie z ochotą na kubek pumpkin spice latte.


Ale…


Powieść ma zaledwie 320 stron i to jest jej pierwsza wada. Choć bohaterowie są sympatyczni, to warstwa psychologiczna nieco tu kuleje. Sekret Pauli jest opisany bardzo „ekspozycyjnie”, autorka nam o nim mówi, a nie pokazuje. A właściwie to momentami pokazuje, ale już waląc  czytelnika po oczach odrobinę przerysowanymi sytuacjami. Nie chcę zdradzać szczegółów, ponieważ jest to powieść, którą mimo wszystko polecam i wolę, żebyście sprawdzili ją samodzielnie, ale myślę, że wiele osób może - świadomie lub nie - to odczuć  podczas lektury.


W komediach romantycznych mamy zawsze powielony ten sam schemat i chyba nikogo nie zaszokuję, jak powiem, że tutaj jest tak samo: poznanie, zakochanie, kryzys i zakończenie. Osobiście bardzo lubię, kiedy powieść skonstruowana jest w taki sposób, że najpierw się do bohaterów przywiązuję, a później podczas tego nieuchronnego kryzysu kibicuję im i wręcz odczuwam lekki  dreszczyk niepokoju, czy aby na pewno wszystko się dobrze skończy. I choć schemat znam i wiem, że tak będzie, to lubię ten moment w książce, kiedy jeszcze wszystko się może wydarzyć. I to lekkie napięcie przez kilkadziesiąt stron. Tutaj niestety został on bardzo zminimalizowany, przez co zakończenie wydało mi się nieco pospieszone. Czułam niedosyt. W gruncie rzeczy to komplement dla autorki, że nie chciałam dobrnąć jak najszybciej do końca tej książki. Rozbudowania momentu kryzysowego jednak mi tu zabrakło…


To są właściwie największe moje zarzuty wobec tej powieści, bo poza tym przyczepić się mogę jedynie do tego, że  momentami zdania - ich konstrukcja, język, użyte sformułowania - są zbyt „okrągłe”. Wyczuwałam podczas lektury taką… szkolną poprawność. Szczególnie zauważalne było to w niektórych dialogach.


Niemniej „Zaproś mnie na pumpkin latte” uważam za powieść przyjemną, idealnie wprowadzającą w jesienny klimat. To pozycja doskonała na wczesnojesienny wieczór spędzony pod kocem, z kubkiem ulubionej herbaty w ręce. Przy czym podkreślić należy, że ta książka wręcz pachnie kawą. Kawa wylewa się tu bowiem z każdej strony gęstym, ciemnym, aromatycznym strumieniem. To udało się Annie Chaber najbardziej: sprawić, że podczas lektury czytelnik non stop ma ochotę na wielki kubek pysznej kawy. A najlepiej, żeby to była pumpkin spice latte z modyfikacjami, o których mowa w książce… 


Jestem pozytywnie zaskoczona, jak dobrze mi się tę książkę czytało i mam nadzieję, że i Wy po nią sięgniecie. A ja będę czekać na kolejną historię spod pióra Anny Chaber. „Zaproś mnie na pumpkin latte” to idealna propozycja dla każdej jesieniary i miłośniczki lekkich, bezpretensjonalnych powieści obyczajowych.


Gdybym miała określić tę powieść jednym słowem, użyłabym tego:


Urocza.


Po prostu. I niech to Wam powie wszystko, co wiedzieć o niej musicie.


Tytuł: Zaproś mnie na pumpkin latte

Autor: Anna Chaber

Wydawnictwo: Czwarta Strona

Data wydania: 15 września 2021


Książkę możecie nabyć tutaj, a ja za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:




9/24/2021

#143 Ruth Ware - Pod kluczem

#143 Ruth Ware - Pod kluczem

 Czasem tak bywa, że w moje ręce wpada książka, co do której nie mam absolutnie żadnych oczekiwań. Dzieje się tak bardzo rzadko, ale mimo wszystko takie przypadki się zdarzają. I tak właśnie było z „Pod kluczem” Ruth Ware. Książkę poleciły mi dziewczyny z wydawnictwa Czwarta Strona Kryminału i postanowiłam im zaufać. Niemniej ponieważ do poleceń podchodzę jak pies do jeża, usiadłam do tej powieści z absolutnie czystą głową. I po prostu zaczęłam czytać.




Ruth Ware - Pod kluczem


Rowan jest opiekunką do dzieci. Praca w żłobku, w którym szefostwo nie do końca jej odpowiada, nie przynosi jej jednak satysfakcji. Pewnego dnia trafia na ogłoszenie marzeń. Opieka nad czwórką dzieci, zagwarantowane lokum oraz wyżywienie plus bardzo wysoka pensja. Dziewczyna zgłasza się, pracę otrzymuje i przenosi się do starej wiktoriańskiej rezydencji usytuowanej w klimatycznej Szkocji. 


Na miejscu okazuje się jednak, że dom, choć stary, to tylko częściowo, a na dodatek właściciele, i jednocześnie nowi pracodawcy Rowan, upodobali sobie nowe technologie i cały dom jest podpięty pod aplikację, bez której nie da się nawet zrobić kawy z ekspresu. Dzieci również nie są do końca takie, jak Rowan sobie wyobrażała.


Z posady w ostatnim roku zrezygnowały aż cztery nianie. Rowan bardzo szybko przekonuje się, co było tego powodem…






Historia z dreszczykiem


Muszę przyznać, że choć szczerze nie znoszę narracji pierwszoplanowej, bo mało który autor faktycznie potrafi się nią posługiwać, to nie wyobrażam sobie, by można było tę powieść napisać inaczej. Oczywiście trzeba tu również podkreślić, że znakomitą pracę wykonała tłumaczka, Anna Tomczyk, bo nie każdy tłumacz potrafi oddać klimat pierwowzoru. Tutaj wszystko zagrało tak, jak powinno.


Przede wszystkim fabularnie mamy tu podwaliny pod jeden z najsłynniejszych horrorowych motywów, czyli nawiedzony dom. Wiemy jednak, że trzymamy w rękach thriller, a nie horror, zatem podczas lektury zachodzimy w głowę, kto stoi za wszystkimi wydarzeniami, które spotykają główną bohaterkę i jak finalnie cała sprawa się zakończy. Największym plusem jest tu jednak klimat, jaki stworzyła Ware, który choć nie wywołuje może gęsiej skórki, to jednak przy czytaniu w środku nocy, jak to było w moim przypadku, wycieczce do łazienki towarzyszył pewien dyskomfort… I to chyba największy komplement, jaki mogę tutaj napisać, ponieważ jako osoba wychowana na książkach Stephena Kinga, która czasy strachu przy lekturze ma już dawno za sobą, naprawdę czułam napięcie podczas tej lektury. A to się zdarza naprawdę wyjątkowo rzadko.


Nie do końca jestem przekonana co do zakończenia, nie kupuję go w pełni i mam pewne wątpliwości, ale nie mogę oczywiście nic powiedzieć, żeby Wam nie zepsuć lektury. 


Najważniejsze jest jednak to, że spędziłam z tą książką dwa wieczory, czytało się to świetnie i nie pozostaje mi nic innego, jak tylko powiedzieć, że po „Pod kluczem” naprawdę warto sięgnąć.


Tytuł: Pod kluczem

Autor: Ruth Ware

Wydawnictwo: Czwarta Strona Kryminału

Data wydania: 2 lipca 2020


Książkę można zamówić tutaj.


A ja za swój egzemplarz serdecznie dziękuję Wydawnictwu:




9/20/2021

Najlepsze seriale na jesienne wieczory - lista

Najlepsze seriale na jesienne wieczory - lista

 Nadchodzą długie, zimne, ciemne jesienne popołudnia. A to oznacza siedzenie w domu pod kocykiem, popijanie herbaty z miodem i cytryną i… oglądanie seriali! Osobiście bardzo to lubię, a lista obejrzanych przeze mnie seriali jest już niesamowicie długa. Są jednak takie, do których bardzo lubię wracać. Niektóre szczerze uwielbiam, a inne są po prostu moim guilty pleasure. Przedstawiam Wam listę moich ulubionych tasiemców.


la reine margot

Gilmore Girls (Kochane kłopoty)


Niezmiennie, od wielu lat, mój numer jeden. Ciepły, zabawny, inteligentny, z cudownymi bohaterami, świetnym scenariuszem, absolutnie doskonałymi dialogami i rewelacyjnie dobranymi aktorami. Sezonów jest siedem, a całość widziałam już osiem razy, co chyba o czymś świadczy, prawda? 


Odpalam w listopadzie, bo skutecznie poprawia humor w ten okropny, szary i zimny miesiąc.


Dostępny na Netflixie.


Ogromnie polecam!



How I met your mother (Jak poznałem waszą matkę)


Stawiam go na równi z Gilmorkami. Choć generalnie za sitcomami nie przepadam, tak ten ma wszystko, czego mi potrzeba. Ciekawą koncepcję, świetnych aktorów (Neal Patrick Harris jest absolutnym mistrzem!), odpowiadający mi humor zrównoważony odpowiednią dawką wzruszeń i jest od pierwszego do ostatniego odcinka po prostu… kompletny.


Dostępny na Netflixie.



Desperate Housewives (Gotowe na wszystko)


Określam go „serialem o wariatkach”. Serio, główne bohaterki tego serialu są zdrowo pokręcone. Odpowiednia doza humoru, absurdu i naprawdę intrygującego scenariusza sprawia, że w ten serial nie da się nie wciągnąć.


Niestety obecnie w Polsce nie jest dostępny na żadnej platformie streamingowej, ale jak ktoś chce, to tutaj można kupić pierwszy sezon.





Breaking Bad 


Trzymająca w napięciu historia pewnego nauczyciela, który po otrzymaniu diagnozy chce zarobić „parę groszy”, które będzie mógł zostawić rodzinie, jeśli umrze… i zaczyna produkować metaamfetaminę. Warto obejrzeć całość. To świetne studium ludzkiej psychiki.


Dostępny na Netflixie.



Sons of Anarchy (Synowie Anarchii)


Historia pewnego gangu motocyklowego i cokolwiek bym o tym serialu nie napisała, to nie odda uczuć, jakie mi towarzyszyły przy oglądaniu. A uwierzcie, że nawet określenie binge-watching nie obrazuje tempa, w jakim pochłaniałam wszystkie odcinki. 


To jest serial, w którym prawdziwie „dobrych” bohaterów nie ma prawie wcale, a człowiek i tak siedzi i kibicuje tym „złolom”. Ba! Za niektórymi nawet płacze…


Jeśli to Was nie przekonuje, to może przekona Was to:


Charlie Hunnam. 


I tyle w temacie. ;)


Dostępny na Netflixie.



The Good Wife (Żona idealna)


Seriali o prawnikach nie brakuje, ale tylko ten jeden podbił moje serce. Julianna Margulies jest w roli tytułowej żony po prostu rewelacyjna. I choć scenariusz opiera się na schemacie procedurala, to zmiana zachodząca w głównej bohaterce na poziomie psychologicznym jest najlepszą częścią tego siedmiosezonowca. Warto obejrzeć do ostatniego odcinka.


Niedostępny w streamingu. Można kupić tutaj - niestety bez polskiej wersji językowej.



Gossip Girl (Plotkara)


Moje serialowe guilty pleasure. Głupie to to jest okrutnie (choć widziałam głupsze rzeczy…), ale ja ewidentnie lubię się katować oglądaniem wydumanych problemów bogatych nowojorskich nastolatków. ;) Piękni ludzie, piękne ubrania, piękny Nowy Jork. 


Serial idealny na bezmyślne leżenie na kanapie - nie wymaga specjalnej uwagi, a przyjemnie się patrzy.


Obecnie nie jest dostępny w streamingu. Ponoć ma się pojawić przy okazji premiery nowej wersji Gossip Girl na HBO Go 26 października. A jakby ktoś chciał mieć na własność wszystkie sezony, to można go nabyć tutaj (świetna cena!).





Grey’s Anatomy (Chirurdzy)


Och, cóż to był za serial! Mówię „był”, choć wciąż jest kręcony (we wrześniu startuje emisja 18 sezonu), ale osobiście uważam, że warto oglądać do 10, może 11 sezonu. Dalej odchodzi nam coraz więcej pierwotnych bohaterów i robi się po prostu nijako…


Natomiast pierwsze sezony… Rewelacja! Absolutnie kocham, a szczególnym uwielbieniem darzę Cristinę, w którą wciela się znakomita Sandra Oh. 


Dobry scenariusz, świetne dialogi, gigantyczna dawka wzruszeń doprawiona szczyptą humoru.


Niedostępny w polskim streamingu. Do kupienia tutaj.



Mam nadzieję, że znajdziecie wśród tych tytułów choć jeden, który umili Wam dłużące się jesienne wieczory.




9/15/2021

#142 Laura Barnett - Największe przeboje

#142 Laura Barnett  - Największe przeboje

Kocham książki przepełnione muzyką. Kocham książki o muzykach, nawet (a może w szczególności) tych, którzy nigdy nie istnieli. Uważam, że nie ma piękniejszej formy sztuki ani bardziej niesamowitego talentu od tego, który posiadają muzycy. Dlatego kiedy tylko widzę powieść fabularną, w której główny trzon fabularny opiera się na czyimś muzycznym talencie, od razu wiem, że muszę tę książkę przeczytać. I czasem zdarzy mi się trafić na coś tak dobrego jak „Największe przeboje”.




Laura Barnett - Największe przeboje


Jeden dzień i całe życie. Tak w skrócie można podsumować tę powieść. Jeden dzień, podczas którego Cass Wheeler wspomina całe swoje życie. A było to życie doprawdy niezwykłe… Z jednej strony. Z drugiej… pod pewnymi aspektami dokładnie takie samo jak życie tysięcy innych ludzi na świecie. Cass Wheeler boryka się z tymi samymi problemami, które mogą dotknąć każdą osobę, a sława i pieniądze wcale ich nie rozwiązują.


Historia tej utalentowanej wokalistki, choć pod wieloma względami tak różna od tego, z czym czytelnik może mieć na co dzień do czynienia, jest jednocześnie opowieścią o tym samym, co gryzie nas na co dzień. I dlatego o Cass Wheeler czyta się tak, jakby była ona gwiazdą z prawdziwego świata, a nie postacią fikcyjną. 


„Największe przeboje” nie wyłamują się ze schematu, w jakim zazwyczaj pisane są powieści o muzykach. Pod wieloma względami jest ich kalką. A mimo to jest to historia oryginalna, ciekawa i wciągająca. A przede wszystkim dająca do myślenia. Świetnie napisana, z bardzo dobrze wykreowanymi bohaterami i ciekawie poprowadzona fabularnie.


_



_


Literatura fabularna ma to do siebie (a raczej: powinna mieć), że każdy czytelnik wyciągnie z niej zupełnie co innego. Każdy inaczej ją zinterpretuje, przemielając ją przez własne schematy poznawcze, doświadczenie, poziom wrażliwości czy nawet inteligencji. Dlatego powieści, które zmuszają do refleksji cenię sobie najbardziej. Te książki, które pochłaniają człowieka nie tylko w trakcie lektury, ale też w przerwach między rozdziałami czy zmuszają do zastanowienia się nad czymś, kiedy książka już wybrzmiała, a ostatnia kropka dobitnie ją zamknęła. 


Dla mnie „Największe przeboje” nie są opowieścią o muzyce (choć jest ona obecna na każdej stronie), nie o sławie i jej rozwoju, a nawet nie o spełnianiu marzeń. Dla mnie jest to przede wszystkim powieść o przemijaniu. O tym jak czas nieubłaganie biegnie przed siebie, nie zważając na nasze problemy, pragnienia, radości i smutki. Budzimy się po prostu któregoś dnia, spoglądamy w lustro i zadajemy sobie pytanie: kiedy to wszystko minęło? 


„Największe przeboje” to powieść dla wrażliwców. Dla tych, którzy pod warstwą fabularną wyczytają coś więcej. A tutaj między wierszami jest co czytać.


Tytuł: Największe przeboje

Autor: Laura Barnett

Wydawnictwo: Czarna owca

Data wydania: 18 lipca 2018


Książkę można kupić tutaj.

9/14/2021

#141 Mhairi McFarlane - Miłość na później

#141 Mhairi McFarlane - Miłość na później

 Nie mam pojęcia, jaki był pierwszy film z gatunku komedii romantycznych, który sprawił, że mam słabość do tego typu historii. Bardzo prawdopodobne, że było to Masz wiadomość albo coś w tym stylu. Do niedawna lubiłam jednak ten gatunek wyłącznie w wersji filmowej i nawet nie szukałam takich opowieści wśród książek. A później w moje ręce trafili „Współlokatorzy” i od tamtej pory wręcz szukam takich książek. Nie zawsze mam na taką powieść ochotę, ale ostatnio mnie naszło, że wręcz MUSZĘ coś takiego przeczytać. I tym sposobem trafiłam na „Miłość na później”. Abym jednak była usatysfakcjonowana tego typu lekturą, muszą zostać spełnione pewne warunki…


la reine margot

Mhairi McFarlane - Miłość na później


Laurie wydaje się, że ma względnie poukładane życie: dobrą pracę w renomowanej kancelarii prawniczej i udany dziesięcioletni związek. Kiedy jednak jej partner oświadcza, że od niej odchodzi, Laurie jest przerażona. Kiedy na dodatek okazuje się, że mężczyzna odszedł do innej kobiety, a na dodatek owa kobieta spodziewa się jego dziecka… Cóż, Laurie nie radzi sobie z tymi rewelacjami najlepiej.


Na ratunek przychodzi jej spotkanie w zepsutej windzie i wynikające z niego konsekwencje w postaci nietypowego planu podsuniętego jej przez jednego ze współpracowników z kancelarii. Od tej pory bowiem zamierzają oni udawać związek. On - dla awansu, ona - aby utrzeć nosa byłemu.


Przyzwoity średniaczek


Rozwijać powyższego opisu nie trzeba, wszyscy przecież wiemy, do czego ta fabuła zmierza. Ale nie oszukujmy się: nie czytamy ani nie oglądamy komedii romantycznych dla zaskakującego zakończenia. Sięgając po tego typu lekturę od razu przecież wiadomo, że wszystko zmierza do happy endu.


Ale to właśnie droga do niego jest tym, co nas interesuje. Ekscytacja przy poznaniu się dwójki bohaterów „skazanych” na zakochanie. Obserwacja tego, jak się poznają i „docierają”. Zdenerwowanie, kiedy nadchodzi nieuchronna „katastrofa”, która ich rozdziela. I oczekiwanie na to, aż się pogodzą. Schemat jest zawsze taki sam.


To, co jest, a raczej powinno być, inne, to okoliczności i sytuacje. 


Muszę powiedzieć, że choć „udawany związek” nie pojawia się w komedii romantycznej po raz pierwszy, to McFarlane udało się utrzymać moja uwagę i właściwie dobrze się przy tej powieści bawiłam.


A raczej: bawiłabym. Mam z „MIłością na później” bowiem jeden problem. Nie wiem, czy taki był styl autorki czy to kwestia tłumaczenia, ale jak na komedię romantyczną, to ta powieść jest nieco - z braku innego określenia - sztywna. Brakowało mi tu lekkości i zdecydowanie przez tę książkę nie „płynęłam”. Znalazłam co najmniej kilkanaście sytuacji, które po przetworzeniu w głowie na angielski brzmiały znacznie lepiej i zabawniej. Nie chcę tu wytykać palcem tłumaczki, bo czytałam inne książki w jej przekładzie i takich odczuć tam nie miałam…


_


the pretty art
_


Nie byłam pewna, czy skończę tę książkę czytać. Przez pierwsze 100 stron szala przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Ostatecznie jednak po około 150 stronach wciągnęłam się w tę historię na tyle, żeby dać jej szansę i dobrnąć do końca. Jednak o ile fabularnie wszystko mi tu grało i było na przyzwoitym poziomie, o tyle pod względem używanego tu języka, określeń i w ogóle - stylu, niespecjalnie się z tą lekturą polubiłam. Mam wrażenie, że w oryginale byłaby ona jednak lepsza. Albo po prostu nie do końca była między nami chemia. Przecież bywa i tak.


Niemniej przeczytałam, McFarlane zapewniła mi w miarę przyjemną rozrywkę. Do „Współlokatorów” (recenzja tutaj) czy „Co powiesz na spotkanie?” (recenzja tutaj), a nawet „A niech to szlag!” (kliknij tu) jest jej daleko, ale czytałam znacznie gorsze książki. 


Finalnie każdy i tak musi się przekonać sam. 


Tytuł: MIłość na później

Autor: Mhairi McFarlane

Wydawnictwo: Muza

Data wydania: 1 września 2021


Książkę można kupić tutaj.

9/11/2021

#140 Sarah Haywood - Kaktus

#140 Sarah Haywood - Kaktus

 Dotychczas w serii Mała Czarna Wydawnictwa Albatros ukazały się cztery powieści. Trzy z nich były naprawdę świetne, a jedna przeciętna, ale mimo wszystko całkiem przyjemna. Dlatego z ogromną niecierpliwością czekam na pozycje z tej serii. Mała czarna to bowiem świetna rozrywka i choć są to komedie romantyczne, to z tych zabawnych, niegłupich i na myśl przywołujących najlepsze klasyki z wielkiego ekranu. Kiedy więc w moje ręce wpadła najnowsza powieść spod znaku Małej czarnej, rzuciłam wszystko i zabrałam się za lekturę.


la reine margot

Sarah Haywood - Kaktus


Pozwolę sobie opisać fabułę tej powieści w nieco inny sposób niż zazwyczaj - niewątpliwie pozwoli to Wam lepiej zrozumieć, co o tej książce myślę…


Z opisu wydawcy: „Susan Green wiedzie uporządkowane życie, w którym nie ma miejsca na zbędne emocje. Jej mieszkanie jest idealne dla singielki, pracuje według praw swojej ukochanej logiki, a stabilny układ w życiu osobistym zapewnia kulturalne oraz inne − bardziej… intymne − profity.”


Czytaj: Susan Green jest starą panną z najgorszymi stereotypowymi tego stanu rzeczy przywarami. Jest zgorzkniałą służbistką, osobą mającą się za lepszą od innych (i wcale tego nie ukrywającą), chcącą, by wszystko na świecie było podporządkowane pod jej widzimisię. 


Z opisu wydawcy: „Szansa na to, by znaleźć prawdziwą miłość, a jednocześnie nauczyć się, jak kochać samą siebie, wydaje się całkiem realna, jeśli tylko Susan uda się choć odrobinę odpuścić.”


Czytaj: kompletnie niewiarygodna fabuła dla tak, a nie inaczej wykreowanej postaci.


_


_

Totalny niewypał...


Powiedzieć, że mnie ta książka rozczarowała, to nie powiedzieć nic… Nie dość, że ta historia jest najzwyczajniej w świecie nudna, to na dodatek kompletnie pozbawiona jakiegokolwiek humoru. W recenzjach można znaleźć porównania do Bridget Jones, a ja zastanawiam się wtedy, czy ja na pewno czytałam tę samą powieść, o której padają takie słowa. Humoru to tu nie ma żadnego - ani klasycznego ani czarnego, a główna bohaterka jest antypatyczną jędzą, której absolutnie nie da się polubić.


I o ile ja naprawdę nie muszę do głównego bohatera pałać sympatią, żeby książkę przeczytać, a nawet dobrze ocenić, bo to nie jest wyznacznik tego, czy jest to dla mnie pozycja dobra czy nie, o tyle niestety przy kiepskim protagoniście autor musi nadrobić innymi kwestiami. A tu ani wybitnego stylu, ani ciekawej fabuły, ani tego obiecywanego humoru…


Z przykrością stwierdzam, że „Kaktus” to jeden z największych niewypałów literackich, po jakie w tym roku sięgnęłam. A uwierzcie mi, że akurat w 2021 mam do książek raczej pecha… I naprawdę nie rozumiem, jak to się stało, że to książka z uwielbianej przeze mnie serii Mała czarna, bo nijak do niej nie pasuje…


Tytuł: Kaktus

Autor: Sarah Haywood

Wydawnictwo: Albatros

Data wydania: 11 sierpnia 2021


Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu:




8/23/2021

#139 Stephen King - Billy Summers

#139 Stephen King - Billy Summers

Nie będę budowała napięcia i nie napiszę wstępu, z którego nic nie będzie wynikało, tylko po to, żebyście czytali ten tekst dalej. Od razu Wam powiem, że uważam, że „Billy Summers” to najlepsza książka, jaką Stephen King napisał od lat. I dalsza część tego wpisu będzie dość rozbudowaną argumentacją tej tezy. Powyższe stwierdzenie powinno wystarczyć tym, którzy pewnie po najnowszą powieść Kinga i tak by sięgnęli, ale zajrzeli tu z ciekawości, żeby potwierdzić nie „czy”, a „że” warto. Szczególnie biorąc pod uwagę wydane wcześniej w tym roku bardzo rozczarowujące „Później”. Więc tak, bierzcie i czytajcie… ten tekst do końca, żeby nie było później jojczenia, że książka nie sprostała Waszym oczekiwaniom. :)


la reine margot

Stephen King - Billy Summers


Billy Summers jest płatnym mordercą, który otrzymuje bardzo lukratywne zlecenie. To ma być jego ostatnia robota, a po wykonaniu zadania zainkasuje sporą kwotę i przejdzie na emeryturę. W końcu za dwie bańki można sobie spokojnie żyć. 


Człowiek, którego Billy ma zabić, mieści się w kategorii tych złych, a trzeba Wam wiedzieć, że Billy „kasuje” tylko takich. Komuś bardzo zależy na tym, żeby nie udało mu się wywinąć od kary śmierci, na którą najpewniej zostanie skazany. Chyba że pójdzie na układ i zacznie mówić…  I do tego właśnie ma nie dopuścić Billy.


Zlecenie jest bardzo rozciągnięte w czasie, Billy musi bowiem poczekać, aż zakończy się proces ekstradycyjny i jego cel zostanie przetransportowany. W międzyczasie Billy ma się wtopić w tło miasteczka i uwiarygodnić swoją przykrywkę. Jego zleceniodawcy zdecydowali, że będzie on udawał aspirującego pisarza. Billy podchodzi więc do zadania bardzo sumiennie i faktycznie zaczyna pisać powieść. 


I czeka.


Mogłabym się tutaj posłużyć słowami wydawcy i napisać: „Niestety, coś idzie nie tak”. Prawda jest jednak taka, że fabuła tej powieści jest nieco bardziej skomplikowana i w pewnym momencie skręca w zupełnie innym kierunku niż moglibyśmy podejrzewać. Nie chcę jednak nikomu zepsuć przyjemności samodzielnego jej poznania, pozostanę zatem przy odrobinę tylko rozszerzonym opisie okładkowym.


Dlaczego King jest królem?


Warstwę fabularną u Kinga można lubić lub nie. Nie każdemu muszą przypaść do gustu nadprzyrodzone wątki, na których przecież King zbudował całą swoją karierę. Fani jego horrorów mogą z kolei utyskiwać, że oczekiwali powieści możliwie najbardziej zbliżonej do jego najpopularniejszych dzieł, a otrzymali nic innego, jak kryminał. Bo tym - w dużym uproszczeniu, ale o tym zaraz - jest „Billy Summers”. Osobiście jednak wychodzę z założenia, że fabuła jest u Kinga kwestią drugorzędną. Brzmi to nieco abstrakcyjnie, w końcu powieści fabularne czyta się właśnie dla fabuły. Istotne jest jednak to, żeby opowiadana przez autora historia była na tyle interesująca, żeby czytelnik chciał ją poznać. W przypadku Kinga właśnie tak jest. Stephen King jest bowiem absolutnie genialnym gawędziarzem. Niezależnie od tematu, King po prostu potrafi opowiadać. 


Nie bez znaczenia jest tu oczywiście jego warsztat (a ten po tylu latach pisania jest po prostu doskonały), a także praca tłumacza, na którego barki spada tutaj naprawdę duża odpowiedzialność. King umieszcza w swoich powieściach sporo smaczków, które wyłapać można tylko znając jego dorobek. I choć innych powieści tego autora w przekładzie Tomasza Wilusza akurat nie czytałam, to uważam, że z „Billym Summersem” poradził sobie znakomicie, a efekt czyta się po prostu wyśmienicie.


„Billy Summers” to historia może nieco banalna, może odrobinę naiwna i z pewnością nieco już ograna, zarówno w literaturze, jak i w filmie, a mimo to ta powieść po prostu wciąga. Gatunkowo najbliżej jest jej do kryminału, choć moim zdaniem wymyka się schematom i nie da się jej jednoznacznie zakwalifikować do jednej kategorii. Uważam też, że nie ma sensu tego robić. Książki Kinga od zawsze mają bardzo rozbudowaną warstwę obyczajową, a autor nie raz i nie dwa pokazał, że jest doskonałym obserwatorem zwyczajnej rzeczywistości, ludzkich zachowań czy relacji. Dla mnie działa to na plus, bo nawet przy najbardziej zwariowanych paranormalnych fabułach, cała wiarygodność (jakkolwiek to brzmi) opowiadanej przez Kinga historii tkwi właśnie w konstrukcji postaci oraz otaczającej je rzeczywistości. Tylko i wyłącznie dlatego czytelnik nie przewraca oczami na nawiedzone domy, wysysające życie potwory, które w ten sposób przedłużają własną egzystencję, żyjące mordercze samochody i całą resztę złoczyńców z jego książek.


W opowieści o Billym Summersie znajdziemy także elementy klasycznej powieści drogi i odrobinę sensacji (bądź co bądź jest to historia płatnego zabójcy). King pokusił się także o umieszczenie powieści w powieści, na co początkowo trochę kręciłam nosem, jednak jak się nad tym zastanowić, to jest to coś, czego można się było po nim spodziewać i aż dziw bierze, że zdecydował się na to tak późno (nie czytałam wszystkich książek Kinga, więc jeśli się mylę, to proszę mnie poprawić). W końcu nie pierwszy raz w jego powieści pojawia się bohater-pisarz (choć w tym wypadku akurat dopiero aspirujący). I choć z jednej strony może się wydawać, że jest to dla tej konkretnej fabuły absolutnie zbędne, to finalnie King zostawia czytelnika z małym niedosytem. Bo chciałoby się poznać więcej szczegółów dotyczących właśnie tej powieści w powieści.


_


the pretty art

_


King korzysta z popkultury ile wlezie, a wprawne oko dostrzeże wszelkie - mniej lub bardziej zawoalowane - nawiązania zarówno do jego własnych powieści, jak i do klasyków kina sensacyjnego. Jeden film szczególnie wybija się na główny plan i wielka szkoda, że osoby piszące opinie w internecie nie potrafią wyrazić swoich wrażeń z lektury bez spoilerowania. Właściwie jakby się uprzeć, to można by powiedzieć, że „Billy Summers” jest zlepkiem wszystkich filmów o „ostatnim zleceniu”, ale ten jeden powinien przyjść na myśl każdemu czytelnikowi. Inspiracje zawsze były u Kinga wyraziste, choć zawsze brał to, co najlepsze i urabiał po swojemu. W „Billym Summersie” brakuje nieco młodzieńczej świeżości, ale autor nadrabia to fenomenalną kreacją swoich bohaterów. Nie wierzę w to, żeby ktokolwiek inny był w stanie sprawić, że czytelnik zapała aż taką sympatią do płatnego mordercy i doprowadza do tego, że kibicujemy mu przy wykonywaniu zlecenia…


Jest to powieść, w której akcja nie pędzi na łeb na szyję, jest raczej spokojnie, co poniekąd wymusza treść i fakt, że nasz protagonista sam zmuszony jest do czekania. I czytelnik czeka z nim, w międzyczasie poznając go bliżej. A kiedy już tak się stanie - nie ma wyjścia i musi przebyć całą drogę z Billym Summersem. Dowiedzieć się, jakie będą jego dalsze losy. 


W drugiej połowie książki nasz gawędziarz nieco przyspiesza, ale tempo wciąż pozostaje raczej zrównoważone. Ciekawostką jest to, że ma to swoje uzasadnienie w treści.  Ale to już zostawię Wam do samodzielnego wyłapania.


Reasumując. „Billy Summers” to naprawdę kawał znakomitej powieści, która wymyka się schematom gatunkowym, dając czytelnikowi to, co w powieści fabularnej najważniejsze: wciągającą historię. Stephen King potrafi opowiadać jak mało kto, dlatego przed lekturą pozbądźcie się oczekiwań i po prostu zacznijcie czytać. Dla samej przyjemności obcowania z prozą mistrza.


Tytuł: Billy Summers

Autor: Stephen King

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Data wydania: 3 sierpnia 2021


Książkę można kupić tutaj.

8/16/2021

#138 Augustín Martínez - Monteperdido

#138 Augustín Martínez - Monteperdido

 Dawno nie pisałam o żadnym kryminale czy thrillerze. Wynika to z tego, że od dłuższego czasu nie mogę trafić na żaden, który mnie faktycznie do siebie przekona. Większość nowości zniechęca mnie do siebie albo pierwszoosobową narracją albo sztampową fabułą. Mam serdecznie dość wszelkich dziewczyn i kobiet z okien, walizek, lodów, pociągów i tym podobnych. Mam dość nudnych śledczych, których prywatne problemy opisywane są na co drugiej stronie, byle liczba znaków się zgadzała, a ich samotność i wyobcowanie opisywane są za pomocą powtarzalnych dzień w dzień czynności typu jedzenie wciąż tych samych kanapek czy przez podkreślanie, że wracają do pustego mieszkania. Nade wszystko jednak nuży mnie powtarzalność fabularna. Coraz rzadziej zdarza się, żeby zagadka naprawdę mnie zaintrygowała. A tak właśnie było z „Monteperdido” - zwyciężyła ciekawość.



Augustín Martínez - Monteperdido


Monteperdido, małym pirenejskim miasteczkiem, wstrząsa wieść o zaginięciu dwóch dziewczynek, Any i Lucíi. Poszukiwania nie przynoszą jednak efektu, a rodziny muszą nauczyć się żyć ze stratą. Nie jest to jednak proste zadanie, a zaginięcie Any i Lucíi odciska swoje piętno na wszystkich członkach obu rodzin. 


Po pięciu latach nieopodal miasteczka rozbija się samochód. Kierowca ginie na miejscu, jednak pasażerce udaje się ujść z życiem. Pasażerce, którą okazuje się być Ana.


Po powrocie dziewczyny pytania zdają się jedynie mnożyć, a zdezorientowana nastolatka nie na wszystkie potrafi odpowiedzieć. Przed inspektor Sarą Campos i jej szefem Santiagiem Bainem stoi nie lada wyzwanie: odkryć, kto stoi za porwaniem dziewczynek i zdążyć odnaleźć Lucíę zanim będzie za późno…


Małomiasteczkowy, duszny klimat


Muszę przyznać, że ta powieść wciągnęła mnie od pierwszych stron. Na ten sukces składa się kilka czynników, żaden z nich jednak nie jest nadrzędny względem pozostałych. Uważam bowiem, że usunięcie któregokolwiek z nich z tego równania, mogłoby spowodować, że „Monteperdido” byłoby kryminałem, obok którego można przejść obojętnie. 


Zanim jednak zacznę wymieniać niewątpliwe zalety tej powieści, muszę podkreślić, że „Monteperdido” w żadnym wypadku nie mieści się w definicji thrillera (chociaż w dzisiejszych czasach można odnieść wrażenie, że co druga książka to thriller… a w każdym razie według wydawców). „Monteperdido” to według mnie rasowy kryminał. Do określenia tej powieści mianem dreszczowca brakuje… napięcia. Jest tu tajemnica i jest trzymanie czytelnika w niepewności, jednak akcja nie jest prowadzona w taki sposób, by lekturze towarzyszył taki poziom napięcia, który nie pozwala odłożyć książki dopóty, dopóki nie rozwiąże się zagadka. Zamiast tego mamy tu kryminał o lekkim zabarwieniu twórczością Agathy Christie - wszyscy są tu bowiem podejrzani, główni bohaterowie prowadzą klasyczne policyjne śledztwo, a duszny klimat miasteczka zamkniętego pomiędzy górskimi szczytami tylko to porównanie potęguje.


Uznanie jednak tej książki jako kryminału wcale jej nie ujmuje, a wręcz przeciwnie.


Na pierwszym miejscu zalet tej powieści należy podkreślić styl autora i pracę tłumaczki. „Monteperdido” czyta się bowiem znakomicie, na co z kolei duży wpływ ma fabuła, która jest po prostu intrygująca. Przede wszystkim otrzymujemy tu naprawdę interesującą zagadkę. Kto porwał dziewczynki i dlaczego? Co działo się z nimi przez te pięć lat? Jakim cudem Ana uciekła? Czy mężczyzna, który zginął w wypadku, był jej oprawcą czy wybawicielem? No i najważniejsze: czy Lucía jeszcze żyje? Te i wiele innych pytań czytelnik stawia sobie przez prawie całą lekturę. 


Co prowadzi nas do kolejnej zalety tej historii: nie ma tu podejrzanego, który wybija się na pierwszy plan. Przez prawie całą lekturę można zachodzić w głowę, obstawiać coraz to innych bohaterów, a finalnie i tak możemy się mylić. Moim zdaniem prawdopodobieństwo wskazania winowajcy jest niewielkie, a jeśli to się komuś uda, to raczej będzie to szczęśliwy ślepy traf niż dedukcja. Mnogość bohaterów, ich wzajemne powiązania i małomiasteczkowy klimat, gdzie każdy zna każdego, a do tego wszyscy mają swoje tajemnice, sprawiają, że „Monteperdido” utrzymuje zainteresowanie czytelnika aż do ostatnich stron. 


_



_


Pomiędzy początkiem a zakończeniem książki (o którym aż mnie świerzbi, żeby napisać, ale na tym blogu się nie spoileruje, więc powiem tylko, że jest zaskakujące i naprawdę znakomite) dzieje się naprawdę wiele i nie ma tu miejsca na nudę, choć autor nie poskąpił opisów. Ponieważ jednak akcja dzieje się w malowniczych Pirenejach, a Martínez bardzo wiarygodnie zbudował swoje fikcyjne Monteperdido, owe opisy są tutaj jedynie przyjemnym dodatkiem.


Jedyne, co może tutaj zgrzytać, to postać głównej śledzczej, Sary Campos, która nie do końca mnie do siebie przekonała i której brakuje nieco wiarygodności psychologicznej. Nie da się tej postaci lubić ani nie lubić, pozostaje dla czytelnika neutralna, jakby była jedynie narzędziem do rozwiązania zagadki porwania dziewczynek. Jeśli taki był zamysł autora i Martínez nie zamierza stworzyć cyklu z Sarą, to można przymknąć na to oko. 


„Monteperdido” to moim zdaniem naprawdę udany debiut i powinien sięgnąć po niego każdy, kto ma ochotę na intrygujący kryminał, przy lekturze którego będzie zachodził w głowę obstawiając winnego. 


Tytuł: Monteperdido

Autor: Augustín Martínez

Wydawnictwo: Literackie

Data wydania: 28 lipca 2021


Książkę można kupić tutaj.


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu:



Copyright © 2016 la reine margot , Blogger