5/06/2021

O tym, jak sprawić, by Polacy czytali jeszcze mniej, czyli o jednolitej cenie książki

O tym, jak sprawić, by Polacy czytali jeszcze mniej, czyli o jednolitej cenie książki

Książkę ze zdjęcia kupiłam sobie sama. Nie jest to żaden wyczyn, dlaczego więc o tym mówię? 


la reine margot



Mam ten przywilej, że nie muszę wszystkich książek kupować sama. Współpracuję z wydawnictwami i otrzymuję wiele nowości. Często jeszcze przed premierą. Bynajmniej nie oznacza to, że sama książek nie kupuję. Chciałabym! Mój portfel byłby mi wdzięczny. 


Wydaję rocznie górę pieniędzy na książki. Ale jest to góra ograniczona i do Everestu jej daleko. Szukam zatem zawsze najlepszej oferty. 


Czy kupowałabym tyle książek, gdyby były w cenie okładkowej? Wątpię. Kupowałabym wyłącznie te, które czytałabym od razu. Czyli robiłabym zakupy pojedynczo, a biorąc pod uwagę, ile w roku czytam vs. ile kupuję, to szala zawsze jest przechylona na tę drugą stronę. 

Kupuję więcej niż czytam. Bo mogę sobie pozwolić. Bo chcę jakąś książkę mieć już, natychmiast. Bo podoba mi się okładka. Bo chcę coś przeczytać, ale „kiedyś”, więc niech sobie leży na półce. Bo tak. 


Projekt ustawy zakłada, że przez pierwszych 12 miesięcy od wypuszczenia książki na rynek nie będzie można nabyć jej w obniżonej cenie (maksymalny rabat to 5%). 


I cały czas się zastanawiam, jakim cudem ktokolwiek ma na tym cokolwiek zyskać. Tym bardziej, że ustawa nie porusza w ogóle kwestii umów wydawców z dystrybutorami, a nie ma się co oszukiwać, ale to tutaj wydawcy topią najwiecej pieniędzy. 


I tak dystrybutor nadal będzie procentowo chciał tyle samo, a na końcu czytelnik ma zapłacić za jedną książkę te 40 czy 45 zł z okładki. 


I stracą na tym wszyscy. 


Czytelnik kupi mniej i raczej postawi na coś, co już zna, bo wyższa cena zmusi go do obejrzenia każdej złotówki dwa razy. 


Może nie chcieć zaryzykować i kupić wychwalanego na IG debiutu, bo wszyscy wiemy, jak z wychwalaniem jest, a przy debiucie zawsze jest większe ryzyko, że jednak lektura może rozczarować. 


Kupi jedną książkę, a nie dwie, albo dwie, a nie cztery, czyli będą straty dla księgarni, wydawcy i autora. Dla księgarni, bo zostanie z książkami, których nikt nie kupi, a co za tym idzie - w przyszłości zmieni ilość i sposób zamawiania asortymentu. Straci na tym wydawca, któremu będą schodzić tylko pewniaki. A w końcu straci na tym autor, którego ktoś mógł dorzucić do koszyka z chęci sprawdzenia jego twórczości przy okazji kupowania czegoś innego, ale tego nie zrobił, bo mu nie starczyło pieniędzy. 


I wcale nie chodzi o to, że czytelnicy żałują pieniędzy na książki, tylko o to, że nasz budżet nie jest z gumy. 


Wracając do meritum - moim zdaniem na tej ustawie skorzystać mogą wyłącznie duzi gracze. Empik dalej będzie największy, nie miejmy złudzeń. Skorzystają wydawcy, którzy mają mocne nazwiska w ofercie. Czyli finalnie skorzystają ci autorzy, którzy już i tak są popularni. 


A kto straci? 

Przede wszystkim czytelnik. Raz, że kupi mniej, bo - jak już wspomniałam - budżet nie jest z gumy. A dwa, że będzie poznawać mniej nowych autorów, bo będzie mieć de facto mniejsze możliwości dokonania zakupu książek pisarzy mniej znanych. Bo nie będzie mógł sobie na nie pozwolić, a może mieć też finalnie problem ze znalezieniem ich książek, bo księgarnie mogą nie chcieć ich kupować, skoro im się nie będą sprzedawać. Czyli znów: straci również wydawca. 


Kółko się zamyka. 


Nie rozumiem tego pomysłu. 

Nie rozumiem, kto ma na tym cokolwiek zyskać. Sięganie do portfela czytelników jest strzałem w stopę. Bo czytelnik raz czy drugi „zaszaleje” i dorzuci do koszyka kolejną książkę. Ale nie będzie tego robił w taki sposób, jak dzieje się to obecnie. W konsekwencji będzie poznawał mniej nowych autorów, a także zastanowi się dwa razy nad tym, czy kupić jedną nowość czy dwie starsze książki. Matematyka jest w tym wypadku dość prosta. 


A skoro spadnie zainteresowanie nowościami, to kto je będzie chciał kupować w pierwszym roku? A kto będzie o nich pamiętał po roku? Czy będzie je w ogóle można znaleźć? A może nakłady będą tak niskie, że po jednym „wrzucie” do księgarń już ich nie będzie? Co się stanie z mniej popularnymi autorami? Czy będą w ogóle wydawani? A może zostanie nam na regale jedynie wybór między Tokarczyk, Mrozem a Lipińską? 


To są ważne pytania, na które pomysłodawcy nie potrafią odpowiedzieć. Szefowa Polskiej Izby Książki w obronie projektu tej ustawy podnosi argumenty w stylu: „bo gdzieś tam za granicą to działa”. Może i działa, droga Pani, ale my nie jesteśmy za granicą, jesteśmy w Polsce. I zarabiamy też po polsku. Podniesienie cen książek do tych okładkowych jest próbą zrobienia z czytania rozrywki ekskluzywnej. 


I owszem, są darmowe rozwiązania, jak biblioteki. 

Których też nie będzie stać na zakup tylu nowości, co do tej pory. Ich budżet także z gumy nie jest. 


Argumentów przeciwko temu pomysłowi nie brakuje. Jeśli i Wy jesteście mu przeciwni, zachęcam do podpisania petycji: 


https://www.petycjeonline.com/protestczytelnikow 


---


---
Copyright © 2016 la reine margot , Blogger