Nie mam pojęcia, jaki był pierwszy film z gatunku komedii romantycznych, który sprawił, że mam słabość do tego typu historii. Bardzo prawdopodobne, że było to Masz wiadomość albo coś w tym stylu. Do niedawna lubiłam jednak ten gatunek wyłącznie w wersji filmowej i nawet nie szukałam takich opowieści wśród książek. A później w moje ręce trafili „Współlokatorzy” i od tamtej pory wręcz szukam takich książek. Nie zawsze mam na taką powieść ochotę, ale ostatnio mnie naszło, że wręcz MUSZĘ coś takiego przeczytać. I tym sposobem trafiłam na „Miłość na później”. Abym jednak była usatysfakcjonowana tego typu lekturą, muszą zostać spełnione pewne warunki…
Mhairi McFarlane - Miłość na później
Laurie wydaje się, że ma względnie poukładane życie: dobrą pracę w renomowanej kancelarii prawniczej i udany dziesięcioletni związek. Kiedy jednak jej partner oświadcza, że od niej odchodzi, Laurie jest przerażona. Kiedy na dodatek okazuje się, że mężczyzna odszedł do innej kobiety, a na dodatek owa kobieta spodziewa się jego dziecka… Cóż, Laurie nie radzi sobie z tymi rewelacjami najlepiej.
Na ratunek przychodzi jej spotkanie w zepsutej windzie i wynikające z niego konsekwencje w postaci nietypowego planu podsuniętego jej przez jednego ze współpracowników z kancelarii. Od tej pory bowiem zamierzają oni udawać związek. On - dla awansu, ona - aby utrzeć nosa byłemu.
Przyzwoity średniaczek
Rozwijać powyższego opisu nie trzeba, wszyscy przecież wiemy, do czego ta fabuła zmierza. Ale nie oszukujmy się: nie czytamy ani nie oglądamy komedii romantycznych dla zaskakującego zakończenia. Sięgając po tego typu lekturę od razu przecież wiadomo, że wszystko zmierza do happy endu.
Ale to właśnie droga do niego jest tym, co nas interesuje. Ekscytacja przy poznaniu się dwójki bohaterów „skazanych” na zakochanie. Obserwacja tego, jak się poznają i „docierają”. Zdenerwowanie, kiedy nadchodzi nieuchronna „katastrofa”, która ich rozdziela. I oczekiwanie na to, aż się pogodzą. Schemat jest zawsze taki sam.
To, co jest, a raczej powinno być, inne, to okoliczności i sytuacje.
Muszę powiedzieć, że choć „udawany związek” nie pojawia się w komedii romantycznej po raz pierwszy, to McFarlane udało się utrzymać moja uwagę i właściwie dobrze się przy tej powieści bawiłam.
A raczej: bawiłabym. Mam z „MIłością na później” bowiem jeden problem. Nie wiem, czy taki był styl autorki czy to kwestia tłumaczenia, ale jak na komedię romantyczną, to ta powieść jest nieco - z braku innego określenia - sztywna. Brakowało mi tu lekkości i zdecydowanie przez tę książkę nie „płynęłam”. Znalazłam co najmniej kilkanaście sytuacji, które po przetworzeniu w głowie na angielski brzmiały znacznie lepiej i zabawniej. Nie chcę tu wytykać palcem tłumaczki, bo czytałam inne książki w jej przekładzie i takich odczuć tam nie miałam…
_
Nie byłam pewna, czy skończę tę książkę czytać. Przez pierwsze 100 stron szala przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Ostatecznie jednak po około 150 stronach wciągnęłam się w tę historię na tyle, żeby dać jej szansę i dobrnąć do końca. Jednak o ile fabularnie wszystko mi tu grało i było na przyzwoitym poziomie, o tyle pod względem używanego tu języka, określeń i w ogóle - stylu, niespecjalnie się z tą lekturą polubiłam. Mam wrażenie, że w oryginale byłaby ona jednak lepsza. Albo po prostu nie do końca była między nami chemia. Przecież bywa i tak.
Niemniej przeczytałam, McFarlane zapewniła mi w miarę przyjemną rozrywkę. Do „Współlokatorów” (recenzja tutaj) czy „Co powiesz na spotkanie?” (recenzja tutaj), a nawet „A niech to szlag!” (kliknij tu) jest jej daleko, ale czytałam znacznie gorsze książki.
Finalnie każdy i tak musi się przekonać sam.
Tytuł: MIłość na później
Autor: Mhairi McFarlane
Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 1 września 2021