6/24/2022

#151 David Lagercrantz - Człowiek, który wyszedł z mroku

#151 David Lagercrantz - Człowiek, który wyszedł z mroku

 Jestem ogromną fanką trylogii Millenium - tej oryginalnej, napisanej przez Larssona. Nie mam jednak problemu z tym, że po jego śmierci za kontynuację zabrał się kto inny. I choć Lagercrantz moim zdaniem nie poradził sobie z uniesieniem ciężaru tak dobrze skonstruowanych bohaterów, jakimi byli Lisbeth i Mikael spod pióra ich oryginalnego twórcy, to wszystkie jego części przeczytałam i nie mogę powiedzieć, że mi się nie podobały. Trudno było mi jednak ocenić Lagercrantza indywidualnie, bez patrzenia na niego przez pryzmat historii stworzonej bez jego udziału. Kiedy zatem dowiedziałam się o premierze jego najnowszej powieści, która nie jest związana z Millenium, ucieszyłam się, że będę miała ku temu okazję.


la reine margot

David Lagercrantz - Człowiek, który wyszedł z mroku


Młoda policjantka, Micaela Vargas, na własną rękę prowadzi śledztwo w sprawie pobicia na śmierć piłkarskiego sędzi. Robi to wbrew poleceniom przełożonych i wbrew wynikom śledztwa innych, bardziej doświadczonych policjantów, którzy uważają, że już mają winnego.


Pomaga jej w tym światowej sławy profesor psychologii, Hans Rekke - człowiek, który dostrzega więcej niż inni, jednak sam zmaga się ze swoimi demonami i Micaela nie zawsze może na niego liczyć. 


Czy w tej sprawie faktycznie jest coś jeszcze do odkrycia? A może Micaela po prostu bardzo tego pragnie, ponieważ osobiście zna osobę uznaną za winną?


Przyznam szczerze, że po pierwszych kilkudziesięciu stronach miałam ochotę odłożyć tę książkę. Nie dość, że na początku Lagercrantz nie zarzuca na czytelnika żadnej przynęty, przez co czytelnik nie odczuwa ani grama ciekawości, to główna bohaterka jest… nijaka. Choć autor próbuje na wiele sposobów uczynić ją intrygującą, to do końca książki nie rozwiązuje pewnych dylematów, z którymi Micaela powinna się zmagać. Zdaję sobie sprawę, że ponieważ „Człowiek, który wyszedł z mroku” jest początkiem nowej trylogii, zapewne autor będzie te wątki rozwijał w kolejnych częściach, jednak niestety główna bohaterka w żaden sposób nie zachęca do tego, by po te powieści sięgnąć.


Na przeciwnej szali mamy jednak postać arcyciekawą - profesora psychologii, zmagającego się między innymi z depresją, Hansa Rekkego. I to właśnie on ratuje tę powieść i „ciągnie” czytelnika do ostatniej strony. I właściwie przyćmiewa główny wątek, który choć posiada początek, rozwinięcie i odpowiednią ilość mylnych tropów, to przez pierwszą połowę książki jest niesamowicie… nudny. Dopiero od połowy intryga nabiera rozpędu i zaczyna czytelnika faktycznie interesować. Gdyby jednak nie Rekke, osobiście do tej ciekawszej części nigdy bym nie dotarła.


Choć motorem napędowym tej powieści miała być para głównych bohaterów, o tyle ich kreacja jest w moim odczuciu bardzo nierówna. Rekke miał być uzupełnieniem Micaeli, a jednak w moim przypadku to wyłącznie on zasługuje tutaj na większą uwagę.


Nie mogę jednak nie wspomnieć o tym, że czuć w tej książce doświadczenie Lagercrantza jako dziennikarza śledczego, a także umiejętne wplatanie w fabułę niepokojów społecznych i kwestii polityczno-gospodarczych. Pod tym względem nie można mu niczego zarzucić, a całość stanowi przyzwoity skandynawski kryminał. Gdyby tylko sam początek tej historii był nieco lepiej skonstruowany, gdyby łapał czytelnika za gardło, a ten mógł wejść w tę opowieść z nieco większą dozą ciekawości, można by rzec, że jest to kawał bardzo dobrego kryminału. 


A tak pozostaje skwitować całość jako przyzwoitą i liczyć na to, że kolejna część nowego cyklu będzie miała jednak bardziej intrygujące wprowadzenie.


Sprawdzę.


Tytuł: Człowiek, który wyszedł z mroku

Autor: David Lagercrantz

Wydawnictwo: Wielka Litera

Data wydania: 18 maja 2022


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Wielka Litera.

Książkę można zamówić tutaj.

Link afiliacyjny.




6/15/2022

#150 Emily Henry - Ludzie, których spotykamy na wakacjach

#150 Emily Henry - Ludzie, których spotykamy na wakacjach

 Najpierw były bajki. Wiecie, te, w których na końcu książę musi pocałować królewnę, aby się obudziła, ewentualnie ona musi go pokochać, żeby zmienił się w bestii w powabnego księcia czy innego rycerza na białym rumaku. Później filmy dla młodzieży, gdzie ona dzięki niemu przeistaczała się z myszowatej kujonki w gwiazdę szkolnego balu. A potem przyszedł czas na bajki dla dorosłych, czyli komedie romantyczne. Schemat pozostał ten sam i od początku wiadomo, jak się cała historia skończy - trzymaniem się za ręce podczas odjazdu w stronę zachodzącego słońca. I choć jestem fanką suspensu, napięcia i zagadek, nie mam nic przeciwko temu. Bo ja po prostu kocham komedie romantyczne i zupełnie się tego nie wstydzę! Ubiegłoroczny wakacyjny hit „Beach read” Emily Henry nie zrobił na mnie wrażenia, a jednak po „Ludzi, których spotykamy na wakacjach” nie mogłam nie sięgnąć. Moja miłość do rom-kom jest nieuleczalna. 



Emily Henry - Ludzie, których spotykamy na wakacjach


Poppy jest nieco zwariowana, kolorowa, krzykliwa, uwielbia towarzystwo. Alex jest jej zupełnym przeciwieństwem. A jednak są najlepszymi przyjaciółmi i co roku wyjeżdżają razem na wakacje. Czasem są to wyjazdy totalnie budżetowe, a innym razem fundowane z budżetu magazynu, dla którego Poppy pracuje i pisze teksty o luksusowych wakacyjnych miejscówkach.


Przyjaźń zostaje jednak wystawiona na próbę podczas jednego z wyjazdów. Od tamtej pory Poppy i Alex nie rozmawiają. 


Poppy zdaje sobie sprawę, że wakacje z Aleksem to najlepsze chwile jej życia. Postanawia odnowić kontakt i prosi Alexa, żeby pojechał z nią na wakacje. Chce za wszelką cenę odbudować ich przyjaźń. Nie jest tylko pewna, czy po tym, co się wydarzyło dwa lata temu, jest to jeszcze możliwe…


„Ludzie, których spotykamy na wakacjach” mają w sobie wszystko, czego potrzeba fance komedii romantycznych. Są tu bohaterowie, których nie da się nie lubić. Są sympatyczne, niewymuszone dialogi. Są chwile na śmiech. I jest napięcie i chemia między dwójką głównych bohaterów. 


I to wszystko gra tak, jak trzeba. Emily Henry co i rusz przenosi czytelnika w przeszłość - do początków znajomości Poppy i Aleksa, przez ich najbardziej zwariowane wspólne wakacje, aż po moment, po którym przyjaźń tych dwojga zawisła na włosku. Nie traci na tym w żaden sposób opowieść współczesna, a wręcz zyskuje. Widzimy bowiem jak na dłoni, jak ta relacja ewoluowała przez ponad dekadę znajomości i mamy okazję naprawdę dobrze się jej przyjrzeć.


I choć od początku wiadomo, do jakiego finału to wszystko dąży, ta podróż od pierwszej do ostatniej strony zupełnie na tym nie traci. Jest to bowiem przepełniona ciepłem, urocza i miejscami zabawna historia, od której aż nie chce się odrywać. 



Tytuł: Ludzie, których spotykamy na wakacjach

Autor: Emily Henry

Wydawnictwo: Kobiece

Data wydania: 1 czerwca 2022


Książkę można zamawiać tutaj

Link afiliacyjny

6/07/2022

#149 Maciej Siembieda - Katharsis

#149 Maciej Siembieda - Katharsis

 Od kilku lat na polskim rynku wydawniczym, szczególnie w kategorii książek kryminalnych, sensacyjnych i thrillerów, panuje trend wydawania co najmniej dwóch książek jednego autora rocznie. Prym w tych wyścigach wiodą szczególnie dwa nazwiska, nie o to jednak chodzi, by tu winnych wytykać palcami. Wręcz przeciwnie. Idzie o podkreślenie, że na przekór modzie i dążeniu do zalania rynku bylejakością, „byle dużo”, wciąż mamy pisarzy, którzy nie muszą stawiać na ilość. I na wydawane przez nich książki czeka się dwanaście długich miesięcy. Słowem - kluczem jest tu właśnie owo czekanie. Bo przy serwowanej przez nich jakości faktycznie do tej kolejnej premiery odlicza się dni i wcale te lektury nie giną w zalewie nowości wydawniczych. Bo, cytując klasyka, jakość się zawsze obroni.

Ma to jednak jeden zasadniczy minus: im dłuższe oczekiwanie, tym… wyższe oczekiwania. A skoro tak, to tym łatwiej o rozczarowanie. 


la reine margot


Maciej Siembieda - Katharsis


Kostas, Janis, Zulus, Sacharyna. 

Czterech mężczyzn, których losy splatają się w różnych momentach tej polsko-greckiej sagi, która rozciąga się na przestrzeni ponad sześćdziesięciu lat. 

Jeden z nich pragnie zemsty na hitlerowcach za zamordowanie mu ojca. Wynikiem tych pragnień jest jego aktywność w greckiej partyzantce.

Inny jest królem przemytników. Nie ma drugiego, co ma taki łeb do interesów.

Kolejny marzy o karierze bokserskiej, co finalnie prowadzi go w szeregi milicji.

I jeszcze jeden, który pragnie mieć swój rozdział na kartach historii powojennej Gdyni.


Wszystkich łączy jedna sprawa. 

Kopalnia uranu w sudeckim Kletnie. 


„Katharsis” jest powieścią szkatułkową - złożoną z kilku historii, które z powodzeniem mogłyby stanowić oddzielne opowieści, a które autor zgrabnie spina klamrą w postaci wspomnianej wyżej kopalni uranu. Każda z tych opowieści jest niezwykle wciągająca i choć miejscami można zapomnieć o „wątku głównym”, przez co ma się wrażenie, że czyta się oddzielną książkę, im bliżej finału, tym większe robi się oczy i tym głębsze ukłony składa się w stronę geniuszu Siembiedy i sposobu, w jaki zszywa wszystkie wątki w absolutnie porywającą całość.


Nie można tu nie wspomnieć o fakcie, że u Macieja Siembiedy nigdy nie występują bohaterowie nijacy. U niego każda postać budzi emocje. Niezależnie od tego, czy są to emocje pozytywne czy nie, istotne jest to, że wobec nikogo, nawet bohatera drugoplanowego, nie można być obojętnym. Siembieda ma talent do budowania ludzi z krwi i kości, choć czyni to za pomocą liter, wyrazów i fraz. Te jednak, złożone w całość, w każdym  przypadku dają nam obraz człowieka, który równie dobrze mógłby istnieć naprawdę.


A później wrzuca tego człowieka w fikcyjną historię, która tak zgrabnie przeplata się z prawdziwymi wydarzeniami, że ciężko odróżnić jedno od drugiego. Jest to zresztą kwestia, która dotyczy każdej z książek Siembiedy. W każdej z nich bowiem czuć reporterskie korzenie autora, każda zaskakuje ilością faktów historycznych, z każdej można się dowiedzieć czegoś, czego nie uczą w żadnej szkole. Siembieda z premedytacją wrzuca swoich bohaterów w określone miejsca  w określonym czasie, podkreślając jednocześnie tło historyczne, które za każdym razem jest jakby oddzielnym bohaterem jego powieści. Bo choć są to opowieści o ludziach, tak samo ważne są tu miejsca i tak samo ważny jest moment w historii - zarówno tej fikcyjnej, jak i tej jak najbardziej prawdziwej.


I robi to wszystko w charakterystycznym dla siebie, eleganckim stylu. Wystarczy rzec, że kto raz sięgnie po którąkolwiek z powieści Siembiedy, od razu przepadnie w tej przepięknej, plastycznej, poprawnej polszczyźnie. W tych zdaniach, które z pozoru proste, mają swój rytm i tempo. Odnoszę jednak wrażenie, że z książki na książkę ów styl staje się coraz bardziej dopracowany. W „Katharsis” szczególnie czuć, że autor pozwala sobie na więcej, niż choćby w wydanych rok temu „Kukłach”. Działa to zdecydowanie na korzyść dla „Katharsis”, które porywa czytelnika i wciąga w wykreowany, a jednak tak bardzo prawdziwy świat.


Na zakończenie wróćmy może do rozczarowania, o którym wspominałam we wstępie. Nie mogę bowiem nie wspomnieć o tym, że faktycznie jestem zawiedziona. Niby wszystko tu gra, mamy przecież wciągającą historię, opowiedzianą ze swadą gawędziarza, jakim niewątpliwie jest Maciej Siembieda, mamy świetnie skonstruowanych bohaterów, mamy historyczne smaczki i prolog, który wbija w fotel. Co zatem jest z „Katharsis” nie tak?


Otóż jest ono…


Za krótkie.


Tytuł: Katharsis

Autor: Maciej Siembieda

Wydawnictwo: Agora

Data wydania: 18 maja 2022


Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję Autorowi oraz wydawnictwu



Książkę można zamówić tutaj

Link afiliacyjny.





6/03/2022

#148 Jakub Ćwiek - Drelich

#148 Jakub Ćwiek - Drelich

„Nie oceniaj książki po okładce”.

Nie zliczę, ile razy w życiu słyszałam to zdanie. Nawet gdybym była dobra z matematyki, a nie jestem, to pewnie i tak nie dałoby się tego zsumować. Uznajmy zatem, że zdanie to obiło się o moje uszy wystarczająco dużo razy, by skutecznie zapaść w pamięć. Do tego stopnia, że powtarzam je sobie za każdym razem, gdy widzę okładkę, która nie wpasowuje się w moje poczucie książkowej estetyki. A tutaj oczekiwania jednak mam wysokie i choć oczywiście dobrą treść cenię znacznie bardziej niż ładną okładkę, to mimo wszystko pierwsze wrażenie ma duży wpływ na to, czy po daną książkę faktycznie sięgnę. A pierwsze wrażenie po ujrzeniu okładki „Drelicha” było, delikatnie mówiąc, negatywne. A kiedy doczytałam podtytuł… Cóż, powiem tylko, że całość odrzuciła mnie na tyle skutecznie, żeby nawet nie czytać opisu tej powieści.


I teraz sama sobie mogę powiedzieć, nie pierwszy, ale i pewnie nie ostatni raz, żeby faktycznie słuchać tej starej, często powtarzanej rady.


Nie oceniaj książki po okładce.

Bo możesz dużo stracić.


La reine margot


Jakub Ćwiek - Drelich. Prosto w splot


Marek Drelich jest zawodowym złodziejem. Skrupulatnym, zdyscyplinowanym, niezwykle punktualnym. Drelich nie robi nic bez uprzedniego ułożenia planu. A później układa co najmniej jeden plan awaryjny. Tak już ma. Jak coś ma pójść nie po jego myśli, to on musi być na to przygotowany.


Całego życia nie da się jednak zaplanować, a nieprzewidziane okoliczności potrafią zaskoczyć nawet kogoś, komu wydaje się, że ma wszystko pod kontrolą. A wtedy wszystko bierze w łeb. 


the pretty art


Wśród bohaterów książek sensacyjnych dominują dwa typy: tacy, którzy działają spontanicznie i po prostu reagują na to, co ich spotyka, i tacy, którzy biorą sprawy w swoje ręce. Jak Drelich.


Lubię literaturę sensacyjną. To gatunek, od którego nie wymagam wiele ponad wartką, wciągającą akcję. Nie zadowalam się jednak byle czym. Nie kupuję banalnych intryg, nie znoszę płaskiej kreacji bohaterów, którzy występują w powieści tylko po to, by popychać akcję do przodu. Bardzo cenię sobie choć trochę rozbudowaną warstwę psychologiczną, lubię wiedzieć, jakie są motywacje bohaterów, a także szanuję wstawki obyczajowe, które pokazują życie dookoła bohatera, a nie tylko jego samego.



Jakub Ćwiek w swoim „Drelichu” dał mi to wszystko i jeszcze więcej. Sensacja rządzi się swoimi prawami, a ja jako odbiorca niekoniecznie wymagam stuprocentowej wiarygodności. Oczekuję raczej dobrej rozrywki niż logiki. Oczywiście na absurdy reaguję proporcjonalnie, ale mam dużą tolerancję. I rzadko się zdarza, żebym jakąś historię przyjęła z całym dobrodziejstwem inwentarza, bez kręcenia nosem. Ćwiekowi tymczasem udało się napisać powieść sensacyjną, która nie dość,  że jest wiarygodna, to całkowicie logiczna, poukładana i pozbawiona fabularnych nieścisłości.


Na brawa zasługuje tu głównie kreacja samego Drelicha, ale wcale nie mniejsze wrażenie zrobiły na mnie postaci drugoplanowe. Począwszy od wszelkich zbirów, przez osoby z nimi związane, a na rodzinie Drelicha skończywszy. Nikt tu nie jest przypadkowy i nie ma osoby, która występuje wyłącznie po to, żeby główny bohater mógł coś zrobić. 


Nie czytałam wcześniej polskiej powieści sensacyjnej, która tak bardzo trzymałaby się kupy, a jednocześnie mieściła w ramach konwencji. Można by rzec, że to oksymoron, bo jednak sensacja to sensacja i umówmy się, że dla większości ludzi przeciętna fabuła gatunku to coś, z czym trudno się identyfikować i raczej kojarzy się z „rozrywkowym mordobiciem” przerywanym od czasu do czasu efektowną strzelaniną niż z historią, która ma logiczne podłoże.


Bawiłam się świetnie, co było głównym planem, a przy okazji dostałam też naprawdę fajnego bohatera w zestawie z całym jego kompletnym światem i historią, którą kupuję.


I cóż mogę powiedzieć… Czekam na więcej.


Tytuł: Drelich. Prosto w splot

Autor: Jakub Ćwiek

Wydawnictwo: Marginesy

Data wydania: 24 marca 2021


Książkę można zamówić tutaj

Link afiliacyjny.

Copyright © 2016 la reine margot , Blogger